Część 8
Rodopy
Forteca Assena , Baczkovski Monastyr , Cudowne Mosty ( Chudnite Mostove ) , Pamporovo , Smolian
Trzy godzinki snu i znowu na nogach. Nie jest źle. Umordowani ale humory dopisują. Okolica zupełnie pusta , nie ma żywego ducha. Od razu ruszamy w stronę twierdzy. Nie parkuję obok niej tylko jadę jeszcze do góry zobaczyć co i jak. Droga prowadzi w siną dal wijąc się coraz wyżej. Widoczki o brzasku jak marzenie .
Przy samym zamku w poświacie wschodzącego za górami słońca , śmiesznie przekrzywiona , uszkodzona latarnia. Wydała mi się fajna.
Widoki jak u nas powiedzmy w … Bieszczadach , ładny widok na nizinę Tracką , Asenovgrad , a nawet Płowdiw na horyzoncie. Po tych wzgórzach można tak jechać ze dwadzieścia kilometrów . Trzeba wracać.
Dzięki temu , że pojechaliśmy trochę dalej, trafiliśmy na jedyne miejsce skąd z góry , od tej strony , do tego z ziemi można zobaczyć widok zamku i cerkwi . Znowu fuks.
Na szarej stromej skale widać zachowane resztki zamku . W 1230 roku Car Bułgarii Asen Ivana II rozbudował stary zamek stojacy tu od IX – X wieku.
Asen II dzięki umiejętnej polityce wewnętrznej i dyplomacji doprowadził do rozkwitu gospodarczego i największej świetności bułgarskiego państwa. W 1230 roku w bitwie pod Kłokotnicą pokonał cesarza Teodora Angelosa likwidując królestwo Thesalonik a tym samym włączając do swego państwa rozległe tereny Tracji aż po Olimp, Macedonii i Albanii. W strefie wpływów Iwana Asena II znalazła się również Serbia. Miał wielkie ambicje , próbował na drodze dyplomatycznej podporządkować sobie łaciński Konstantynopol zgłaszając pretensje do sukcesji po Cesarstwie Bizantyńskim
.Niestety chyba trochę przesadził z ambicjami ale ruiny zamku wybudowanego przez Iwana Asena stoją do dziś.
Doskonały widok na cerkwię Św. Bogurodzicy Petriczki , oczywiście przez teleobiektyw..
Przez krzaczory widać pod nami w dole jakiś biały monastyrek , może kapliczkę ale to na pewno miejsce gdzie mieszka jakiś mnich.
Faktycznie przy drodze jest mała ledwo zauważalna furtka
i ostro prowadzące w dół małe , wąskie schody. Zaglądamy , nikogo nie ma. Nic to , może później, teraz pod ruiny.
Jest tu tablica mówiąca co i jak, nawet w angielskim języku, pordzewiała trochę ale jest.
Ruiny zamku na samym skalnym szczycie i tylko my we dwoje.
wysoko jak nie wiem co , aż strach wchodzić. Ruszamy wąska, kamienną ścieżką dookoła szczytu . Kamienne płyty z wolna zmieniają się w bardzo śliskie kamienne schody, dalej to już tylko wykute w skale krzywe stopnie pełne ostrych skałek.
Fatalnie się po tym idzie. Wyślizgane to do granic możliwości i to na pewno od chodzenia po nich , do tego żadnej barierki . Przepaść z boku, od razu krawędź, chwila nieuwagi i poszedł na dół. Z drugiej strony szczyt a na nim ruiny dawnego zamku.
Ale gdzie to jeszcze . Ścieżka biegnie dookoła wzgórza. Powoli doczłapaliśmy się do równiejszego miejsca. Tuż za nim Cerkiew Bogurodzicy ( Petriczki ), bizatyjska świątynia z 12-13 wieku.
Myśleliśmy , że jest w lepszym stanie ale nie jest najgorzej. Swoje lata ma. Podobno była odrestaurowana, ale efektu nie widać bo straszy brakiem okien i pustymi otworami wejściowymi . No i te kraty.
Po lewej szczyt , na nim trochę pozostałości murów obronnych i coś jak bastion a raczej resztka wieży z przymocowanym masztem . na nim powiewająca bułgarska flaga.
O ile ruiny są w bardzo kiepskim stanie to Cerkiew ma się całkiem nieźle . Dwupoziomowa, z niską wieżyczką zwieńczoną kopułą i trochę wiekszą , kwadratową dzwonnicą.
Jakiś esteta dostawił do niej fatalne , zardzewiałe , metalowe schody które pasują do niej jak „ pięść do oka „.
Wchodzimy po schodkach. Niestety , klucz, łańcuszek , wejść nie można ale poza tym sporo widać. O dziwo wewnątrz jednak widać zachowane fragmenty fresków.
Zasuwamy na górę . Ostro po schodkach. Tylko przez kawałek są takie dalej znowu męka.
Zaczynają się ruiny , pchamy się wyżej.
Co jakiś czas odwracam się i robię zdjęcie cerkwi , każde inne. Świątynia jest głównym puntem krajobrazu
Nie wiem skąd bierzemy siły ale bez problemu po chwili jesteśmy na górze. Po drodze przeciskamy się przez kamienne pomieszczenia a raczej ich resztki . Jeszcze moment i jesteśmy na samej górze.
Widok na okolicę wspaniały . Góry dookoła . Od północy Równina Tracka i Asenovgrad , po bokach zielone góry . Od południa dolina i płynaca nią Chepelara . Na sąsiedniej górze kolejne ruiny czy kościółek , dokładnie nie widać. Może jakaś pustelnia ?
A do horyzontu – RODOPY , piękna , dzika, zielona , górska kraina. Nazwa pochodzi prawdopodobnie od trackiego określenia czerwonej wody „ rod-opa ” a ściślej chodzi chyba o ten rdzawy kolor ziemi.
Rodopy są częścią historycznej krainy Traków. Cywilizacji powstałej na długo przed faraonami , która jednak zniknęła po dwóch tysiącach lat . Jest wzmianka o Trakach, którzy walczyli po stronie Greków w wojnie trojańskiej.
Pośród tego morza zieleni mały czerwony daszek , może to kapliczka , zoom odrobinę pomoże.
Co ciekawe . Mimo iż Rodopy są rzadko zaludnione to żyje tu aż sześć różnych nacji. We wschodniej ich części mieszka mniejszość Turecka. W greckiej części gór o dziwo mniejszość bułgarska, no i Grecy. Zachodnie Rodopy to największe skupisko ludu zwanego Pomakami. Mieszkaja tu też Ormianie i Cyganie.
W dole gdzieś bardzo głęboko , niemalże w pionie słychać samochody . Trzeba się dobrze gimnastykować , żeby zobaczyć drogę. Mimo dużej odległości wydaje się też , że słychać rzekę , nawet może widać ja trochę.
Tuż obok , w dole wspaniale prezentuje się wspominana Cerkiew . Stąd dopiero wygląda. No , No. Teraz to rozumiem skąd te zachwyty.
Zbudowana na krawędzi uskoku , prawie z każdej strony przepaść . Nieźle.
Czekamy aż wzejdzie słońce . Świt już był, tylko że za szczytami. No nic, czekamy. Po kilkunastu minutach zaczyna się . E tam , byle jakie to wszystko. Ono nie wzeszło tylko takie gotowe po prostu wychyliło się i koniec.
Wyjrzałem co tam u Maździ , stała sobie sama w dole.
Popstrykałem trochę i powoli, ostrożnie obeszliśmy ruiny.
Mocno zniszczone ale jest tu jeszcze kilka pomieszczeń.
Są w opłakanym stanie ale zawsze . Dosyć niebezpieczne te spacery , bo stare to wszystko i do tego bardzo stromo. Nie powiem , niebezpiecznie !!!
Powolutku wróciliśmy do Cerkwi.
Wlazłem jeszcze raz po schodkach . Zajrzałem tu i tam , Iwonka w tym czasie odpoczywała na ławeczce.
Zbieramy się , przed nami kawałek w miarę normalnej ścieżki
znowu ostrożnie , niczym kozice , schodzimy po tych pseudo schodach.
Nie było łatwo , dzieciom nie polecamy.
Wreszcie na normalnej drodze, dalej nikogo nie ma . Takie znane miejsce a pies z kulawą nogą tu nie zagląda ? Dziwne.
Nagle, nie wiadomo kiedy , zaroiło się od biegaczy i tych .. jak ich nazwać ? Tych od kijków nordicwalking . Po chwili ruszyły grupki spacerowiczów. Zrobiło się normalnie.
Zjechaliśmy do źródełka . Wody tu dużo . Leci nawet z dwóch rurek . Dobra . Lodowata.
Podjechał właśnie jakiś pan nabrać jej w 5 litrowe butelki . Znaczy , że zdrowa 🙂 Delikatnie , najpierw z wierzchu , potem coraz śmielej i tak w pewnej w tajności cały się umyłem , ogoliłem . Jednym słowem świerzynka , mogę walczyć dalej.
Teraz na śniadanie , najlepiej do knajpy w której spędziliśmy pół nocy.
Podjechałem ale niestety nie będzie pileszki , jeszcze zamknięta.
Zjedliśmy po kanapce i w drogę.
Z dołu zamek i ruiny wyglądają groźnie.
Szczególnie cerkiew na samej krawędzi .
Na sąsiedniej górze ten mały kościółek który widzieliśmy z zamku.
W dole mała rzeka – Cheperarska , nazwę ja po swojemy Chepelara 🙂 Na niej elektrownia wodna.
Kawałek dalej nad drogą wiszące buty na drucie. To chyba jakiś nieznany mi międzynarodowy zwyczaj , widziałem takie już w innych krajach , również w Polsce.
No , nie wiem co myśleć. Jak nie garnki to buty, ciekawe co wywieszą Grecy ?
Kręcimy się głębokim wąwozem między pięknymi zalesionymi górami przez kilkanaście kilometrów . Po pewnym czasie , w dali na wzgórzu widać mury sporego budynku. Tego szukaliśmy . To Monastyr Zaśniecia Matki Bożej zwany Baczkowskim – drugi co do wielkości po Rilskim . Który jest jednocześnie drugim najważniejszym miejscem pielgrzymek w Bułgarii , także po Rilskim. Najpierw jednak miejscowość Baczkovo
i w niej znak na …… Baczkowski Monastir.
Już miałem skręcić ale nie … to nie może być to i faktycznie. Może kilometr dalej jest drugi …. też Baczkovski . Dom wariatów . Ale widać go , rozsiadł się na skale podobnie jak zamek w Asenovgradzie ale niżej. Górki tu mniejsze i szerzej może więc sprawiać takie wrażenie.
Wjechałem w uliczkę , minąłem stragany i pojedyncze zabudowania, i podjechałem kilkaset metrów , no może kilkadziesiąt , aż pod samą bramę a raczej błękitny łuk triumfalny
Owszem , można przejechać ale z boku stoi budka, na niej tabliczka z ciekawym napisem , takie sori coś tam i taksata , pomieszany tekst angielski i bułgarski napisany cyrylicą , bajka
Gościu mówi , że dalej nie ma po co bo jechać bo nie ma parkingu , czy miejsc i wskazał na parking na dole. Liczyłem , że coś będzie na miejscu bo droga porządna.
Wracamy na dół , mijam po drodze śpiących pielgrzymów . Śpią na ziemi zawinięci w szmaty i inne kołdry. Cholera wie może Cyganie ale nie wiemy.
Wjeżdżamy na parking. Od razu atakuje mnie jakiś starszy pan w wielkich granatowych ogrodniczkach. Morda uśmiechnięta i od razu chce kasę . Polsko, Polsko , ha , ha . Wypisał jakiś kulawy bilecik i cześć . Jak zwykle miałem obawy co do pozostawienia dobytku w samochodzie . Tym bardziej , że już na nic nie było miejsca i graty leżały na tylnym siedzeniu prawie do połowy. Do tego jeszcze dochodziła karnacja tych pielgrzymów i szyderczy uśmiech parkingowego.
Tuż obok kilka straganów z badziewiem i trochę regionalnej ceramiki. Patrzę, a na jednym ze straganów leżą sobie do kupienia , tak zwyczajnie i to w kilku rozmiarach kamienne półmiski do zapiekania potraw w piecu. Najciekawsze jest to , że wcześniej nigdzie ich nie było. No fuks. Na razie jednak zasuwamy do Monastyru.
Ciii … lepiej niech śpią 🙂
jeszcze raz ten łuk i jakieś stare baby.
Takie zwykłe mohery posuwające żwawo po zbawienie. Mijamy ładną studnię , widać już wejście do budynku .
Od czasu do czasu zauważmy na gałązkach małe czerwono białe śmietki , czasem są to wstążki czasem wędkarskie chwaściki. To musi być jakiś religijny zwyczaj. W końcu u nas też dekoruje się drogę przed obrazem albo procesją .
Znowu pod górę, teraz to już chyba za karę. Czy żeby coś ciekawego zobaczyć trzeba najpierw zap…. kilometr w górę ? To jakieś chore ale zwykle tak jest. Przed samym Monastyrem oczywiście wielki parking . Zzzza … … biję sukinsyna. Monastyr z zewnątrz zupełnie jak każdy inny budynek z tym tylko , że brama owalna i w środku kolorowo ozdobiona.
Nie wchodzimy jeszcze , droga zakręca i przez otwartą bramę prowadzi gdzieś w dal. Wszyscy jednak tam idą . Nie wiedzieliśmy po co ale też poszliśmy. Najpierw była studnia z wodą , cacko. Dalej prosta droga prowadziła gdzieś w góry , szliśmy tak sobie napotykając od czasu do czasu czerwoną wstążkę na krzaku . Wygladało to tak jakby dziewczyna rozerwała czerwoną sukienkę a jej kawałki zostały na gałazkach.
Po kilkuset metrach zauważyliśmy spory, ceglany budynek pobudowany na kamiennej wysokiej podmurówce. Okazał się dwupoziomową … kostnicą , jednym z najstarszych zabudowań należących monastyru. W środku malowidła , niezwykle cenne , pochodzą aż z jedenastego wieku.
Tuż obok znajdował sie jakiś cmentarz , pełen wielkich , białych krzyży.
Tak sobie szliśmy tą wąską drogą prawie kilometr aż okazało się , że tych baczkowskich monastyrków to w okolicy jest cała kupa. Wspominałem o tym przy okazji Asenovgradu.
W zasadzie każdy szlak turystyczny w okolicy prowadził do jakiejś małej cerkwi lub kaplicy poświęconej kolejnemu miejscowemu świętemu. A że górki tu już nie takie ostre jak po drodze z Asenovgradu to kilkukilometrowe spacery bardzo przyjemne . Połapaliśmy się wreszcie o co tu chodzi i z ulgą wróciliśmy do głównego Monastyru. Po drodze napotkaliśmy jeszcze jakiegoś zwariowanego mnicha , który z uporem maniaka usiłował postawić pionowo kij , może to była jego laska ? Tak po prostu stawiał ją pionowo , walił nią w twardą ziemię, puszczał i cały czas coś psioczył pod nosem mu, że się przewraca.
Chyba stawiał jakiś straganik z relikwiami , takimi jak „ fiolka z wiatrem owiewającym stopy Pana Jezusa” i inne rarytasy o magicznym działaniu. Przed samym końcem rozłożyły się na trawniku jakieś podejrzanie kolorowe ,wielodzietne rodziny i kilka małych straganów. Po chwili stanęliśmy przed budynkiem Monastyru. Z oddali w niczym nie przypominał klasztoru , prędzej jakiś urząd lub budynek straży pożarnej lub GOPR’u . Żeby nie święte ozdoby to można by się pomylić .
Po obydwu stronach bramy studnie. Co za ulga.
Podeszliśmy do bramy , wejście ozdobione kolorowymi malowidłami przedstawiającymi świętych .
Jeszcze tylko trzeba się pokłonić . Te bramy w monastyrach są tak budowane , że chcąc nie chcąc każdy robi ten ukłon.
Monastyr został założony w 1083 roku przez bizantyjskiego wodza pochodzenia gruzińskiego Grigorla Bakuriani i jego brata. Jego pierwszymi mieszkańcami byli mnisi gruzińscy . Z tego okresu jest właśnie wspominana wczesniej kostnica. Wtedy też została otwarta w monastyrze szkoła i biblioteka w której zgromadzono bogaty zbiór ksiąg starogruzińskich, bizantyjskich oraz starobułgarskich . Postawiono też świątynię . Od tej pory uczniowie rozwijali tu działalność edukacyjną, religijną i piśmiennictwo .
Krok do przodu i od razu wpadamy w coś tam TAKSATA , TAKSATA . Bileciki i weszliśmy do środka . Wszystko się zmieniło. Teraz byliśmy ewidentnie na terenie klasztoru. To z zewnątrz to tylko budynek główny . Otaczające cały teren mury i inne podobne budynki tworzą prostokąt . W nich znajdują się wszelkie pomieszczenia gospodarcze i mieszkalne.
Mimo to wszystko pięknie wymalowane . Są tu jakby dwa dziedzińce.
Po środku tego placu stoją dwie cerkwie. Tak naprawdę są trzy. Wszystkie połączone ze sobą.
Główna Cerkiew Zaśnięcia Matki Bożej wybudowana w 1604 . Postawiona na miejscu starej świątyni a wzorowana na świątyniach z greckiego półwyspu Athos.
i postawiona ponad dwieście lat wcześniej cerkiew Świętych Archaniołów.
Obie styl bizantyjsko-bałkański .
W 1344 monastyr znalazł się w granicach Cesarstwa Bułgarskiego, gdy Bizancjum dobrowolnie przekazało Bułgarii Stanimaka ( Stanimacho) , taką nazwę do 1934 roku nosił Asenovgrad.
dzięki wsparciu Cara Iwana Aleksandra monastyr został odrestaurowany , powstała wtedy wspominana przed chwilą cerkiew Świętych Archaniołów.
Przez dwadzieścia lat Monastyr pozostawał w granicach Bułgarii . Wpadł w ręce tureckie gdy Ci zajęli większość twierdz w Rodopach w tym właśnie Stanimochos i Płovdiw. Fakt , że przez kilka stuleci znajdował się na terytorium rządzonym przez muzułmanów, nie umniejszył jego znaczenia . Przeciwnie , stał się głównym ośrodkiem zachowania bułgarskiej kultury , religii , piśmiennictwa a tym samym tożsamości narodowej Bułgarów .
Idziemy dalej. Cały plac wyłożony dookoła marmurowymi płytami ale tak nierówno , że pożal się boże. Tragedia.
W otaczających główny plac budynkach , widać wejścia do pokoi mnichów , kaplice , kuchnie itp. Wszystkie pokryte malowidłami.
W części wejściowej jakaś kancelaria , biura , sklep z pamiątkami , muzeum. Podszedłem do cerkwi . Dupa . Jest nabożeństwo , nie ma mowy o wchodzeniu. Mruczą mnisi swoje pieśni i tyle. Spróbujemy później. Teraz obejdę ją dookoła.
Pięknie ozdobiony ten arkadowy krużganek
To wejście do starszej cerkwi Świętych Archaniołów. Zbudowano go ( ten krużganek ) wraz z cerkwią św. Mikołaja w połowie XIX wieku . To ta od południowego dziedzińca. Przy wejściach do obydwu cerkwi piękne sakralne malowidła.
W pierwszej połowie dziewiętnastego wieku z funduszy zebranych wśród miejscowej ludności i kilku bogatych darczyńców , monastyr został poważnie rozbudowany.
Zwykle z Iwonką mamy różną prędkość zwiedzania . Ja zwykle gnam do przodu , starając się zrobić zdjęcia zanim tłum wleje się między aparat a interesujące mnie rzeczy. Wracam potem do Iwonki i oglądam wszystko jeszcze raz . Iwonka za to spokojnie, majestatycznie posuwa się do przodu, często idąc … ha – zawsze idąc ostatnia :). Doprowadza mnie to zwykle do małego szału ale nauczyliśmy się zwiedzać wszystko razem a nawet osobno 🙂
Dzięki temu mamy zawsze wszystko doskonale obejrzane , obsłuchane i opstrykane.
Tak więc gdy ja obszedłem połowę krużganków , Iwonka dopiero zaglądała do pierwszej kaplicy mieszczącej się w części murów.
Nie ma tego złego , czasem udaje mi się wyłapać coś co zaraz będzie zanim wszyscy się połapią , lecę wtedy po żonę i mówię Chodź ! Coś się kroi . No i tak wyłapałem przygotowania mnichów do święcenia wody.
Od początku zaciekawiły mnie te balie. Na cholerę im ta woda ? Nagle zaczął się kręcić koło nich pop później drugi. Oho –pomyślałem to chyba to. Przecież nie przywożą wody z nieba 🙂 Nie pomyliłem się po chwili przyszło jeszcze dwóch i zaczęli odprawiać nad bekami jakieś czary , może się myliłem i zmieniali wodę w wino , bo tłumek się zebrał i czekał na coś.
Nie wiem, ale nie często ogląda się taką ceremonię.
Trafiliśmy też na jadalnię dla mnichów. Fachowo nazywa się to refektarz . To olbrzymia , kamienna sala wybudowana 1643 roku . Na ścianach malowidła autorstwa Zachariego Zografa słynnego bułgarskiego , dziewiętnastowiecznego malarza sztuki sakralnej. Jego dziełem są malowidła we wszystkich światyniach tego monastyru ale też w innych najważniejszych bułgarskich cerkwiach i monastyrach . Wspominałem już o nim w opisie zabytków Płowdiwu. Refektarz pełen jest fresków przedstawiających , ówczesny wygląd monastyru i jego i okolicy. Jeden z fresków wyjątkowo imponujących rozmiarów.
Po chwili można już było zajrzeć do środka świątyni ale fotek absolutnie nie można robić . No cóż może będzie coś na pocztówkach bo na ścianach wspaniałe freski z 1643 roku,
W późniejszym latach monaster podzielił los większości klasztorów bułgarskich, został ograbiony i zniszczony. Odnowiono go ponownie pod koniec XIX w.
Iwonka jak zwykle odpala kilka pachnących miodem cienkich świeczek. Tuż obok święta ikona Bogurodzicy. Pięknie napisana ( dla niewtajemniczonych – ikony się pisze , nie maluje ) pełna srebrnych elementów. Pochodzi z Gruzji , powstała w czternastym wieku a za wzór podobno posłużył obraz Matki Boskiej namalowany przez Świętego Łukasza ale to chyba legenda.
Wierni uważają , że ma cudotwórcze działanie . Od czasu do czasu podchodzi ktoś do niej, rozmawia z nią , dotyka , modli się i całuje. Później żegna się trzykrotnie. Na ścianach piękne, kolorowe malowidła. Żyrandole . Jest tu też kamienny stół z nagrobnych płyt zmarłych mnichów.
Pstrykam tajne zdjęcie . Słabo , ciemno , aparat zbyt długo się zastanawia , będzie poruszone. Ale próbuję , zawsze coś przemycę :
Tak mi się wydawało. Niestety pilnowali tak , że musiałem się poddać licząc na pocztówki.
Obeszliśmy klasztor dwa razy dookoła . Przeszliśmy do części gospodarczej od tyłu skweru. Były tam śmieszne , śliczne kociaki ,
i inny inwentarz .
A w przy wejściu do części mieszkalnej stała wielka amfora.
Od czasu do czasu przemknął między nami jakiś mnich . Baczkowski to męski klasztor, chociaż w sklepiku pamiątki sprzedawała wiekowa niewiasta. Wzięliśmy kilka pocztówek , głównie tych pokazujących klasztor z lotu ptaka i świątynię w środku.
Pozostaliśmy obojętni na święte relikwie, ikony i różne prawosławne dewocjonalia.
Zajrzeliśmy jeszcze do muzeum w którym zebrano różne przedmioty służące do liturgii , cenne ksiegi , stare monety , stroje .
I po chwili byliśmy na zewnątrz przy fontannie fajnie porośniętej zielskiem.
Na szerokim pniu ogromnego drzewa przymocowano tablicę informującą o wyjątkowości tego miejsca. Taką z drapieżnym ptaszyskiem.
Jeszcze tylko łyczek wody ze studni dla pielgrzymów …
i powoli wróciliśmy na parking . Fura stała nietknięta. Pan co prawda był w pobliżu ale popijał piwko przy stoliku małego barku mając jednak na uwadze zaparkowane samochody , a raczej tylko te wjeżdżające , bo tylko zgarniecie kaski grało rolę. Podeszliśmy do straganów.
Bardzo chciałem mieć ten kamienny półmisek do skwierczących , gorących dań . Gość nie był chciwy , najpierw trzymał cenę ale jak się dowiedział , że wciśnie mi dwie średnice to puścił obydwa tanio. I mersi. Odpaliliśmy i w drogę . Jeszcze rzut oka do góry na monastyr i jazda do Cudnych Mostów.
Droga prowadziła wzdłuż Chepelary wijąc się jak ona między stromymi górami.
Od czasu do czasu mijaliśmy kamienne i wiszące mosty .
Po kilkunastu kilometrach wjechaliśmy do małej wioski Narechen . Zwykłe kilka piętrowych domów wzdłuż drogi i rzeki . Podobno są tu jakieś łaźnie ale nic to.
Zwolniłem znacznie widząc przewieszony nad Chepelarską mostek na stalowych linach . Coś dla mnie 🙂
Po chwili ukazały się położone po obydwu stronach drogi małe drewniane budki pełne miejscowego rękodzieła.
Były kolorowe chusty , obrusy , materiały. Wiklinowe kosze, drewniane rzeźby
i masa bułgarskiej kolorowej ceramiki.
Sporo miodu i różnistych konfitur z wszelkich leśych smakołyków.
Są też zioła. Wysuszone pachnące zielone i brunatne wiechcie dające radę każdej chorobie lub dodające smaku każdej potrawie.
Była też budka ze słomianymi pierdołami i stare , wielkie koła od wozów.
Aż się uśmiechnąłem na ich widok. Nie, nie uda się 🙂 Choć życie pokaże , że w przyszłości nie takie rzeczy przywieziemy z zagranicy do domku. Zaraz na końcu w ostatniej budce wystawione były różnego rodzaju ceramiczne naczynia . Mało tego, gość wystawił wzdłuż całego przynajmniej dwudziestometrowego wiaduktu wzdłuż rzeczki setki ceglanych garnków i misek we wszystkich możliwych wzorach . Swoją drogą ciekawe gdzie to chował na noc ?
Od razu daliśmy na wsteczny i zaczęło się . Zaczęliśmy wybierać ale weź tu wybierz jak wzorów z setka, tak naprawdę nie ma dwóch identycznych bo to wszystko ręcznie malowane.
Zakupiliśmy wielką wazę z pokrywą i komplet takich samych miseczek też z pokrywkami. Nie jakieś tam kolorowe, tylko ładne, wypalone na szklisto , miodowo-brązowe z ciekawymi niepowtarzalnymi wzorkami. Bez kiczu, naprawdę fajne. Będą do Kavarny jak znalazł. Pan pozawijał nam to w jakieś papiery , zapakował w karton, wrzuciliśmy to do Maździ i jazda dalej.
Chudnite Mostove
Po kilkunastu kilometrach powinien być zjazd na Cudowne Mosty. Dojechaliśmy do skrzyżowania z niewiadomo co symbolizującym białym łukiem obok którego stały wyrzeźbione dwie postacie. Jedna bułgarskiego bacy grającego na dudach , druga zapewne jego żony trzymającej jakieś naczynie.
Obok znak znak Chudnite Mostove.
Skręciliśmy i przez kilka kilometrów przeciskaliśmy się wąskim wąwozem miedzy górami.
Pogoda jak drut. Wszędzie sucho , dziko ale zielono. Po kilku kilometrach droga się rozdzieliła i trafiliśmy na trochę gorszą.
i trafiliśmy na trochę gorszą.
Nie straszne nam takie dróżki . Bez ceregieli jechaliśmy dalej.
Droga wspinała się coraz wyżej i wraz ze wzrostem wysokości traciła na jakości. W końcu stała się taką zwykłą zapyloną rozpierduchą .
Po bokach rosły i kwitły ponadmetrowe, fioletowe osty.
Po pewnym czasie zaczęły się piołuny o ogromnych liściach po czym droga gwałtownie zakręciła i wjechała w las.
Tu o dziwo poprawiła się i po kilku kilometrach dojechaliśmy do małego schroniska.
To było to . Znowu to ptaszysko 🙂
Wcześnie jeszcze było więc zaparkowałem bez specjalnego problemu. Na miejscu tylko kilka samochodów.
Rozejrzeliśmy się , rzuciliśmy okiem na plan terenu i po stromych , naturalnych , kamiennych schodach poczłapaliśmy przez lasek w górę.
Po kilkudziesięciu metrach lasek się skończył i ukazało się nam kamieniste wzgórze. Na razie żadnych mostów nie widać za to widoki dookoła coraz ładniejsze. Po wejściu na czubek świat się otworzył i mieliśmy zielone Rodopy dookoła aż po widnokrąg , prawie jak na morzu. Przypominały trochę Słowacki Raj i może trochę nasze Pieniny tylko upał był większy i jakoś tak bardziej było tu dziko.
Dopiero teraz zobaczyliśmy w dole przepaście. Przed nami ogromna skała , tak z 60 m metrów. W dół przepaść, tak z 50 . W tej skale ogromna jaskinia zwana jeśli dobrze pamiętam Goliamą Peszterą. Wpadająca do niej rzeczka wypływa dopiero ponad kilometr dalej. Niestety, nie było tam zejścia do tego wąwozu. Przeszliśmy jednym z takich mostów na drugą stronę ale z góry efektu żadnego nie było, może tylko trochę strachu, dalej tylko świerki i las , więc zawróciliśmy.
Po północnej stronie, tak mi się przynajmniej wydaje , ciągnęła się w dole zalesiona dolina , dna nie było widać ale właśnie tamtędy płynęła rzeczka a raczej strumień Dylbokoto Dere , który przez tysiące a może i więcej lat wyrzeźbił w wapiennych skałach sporo jaskiń , grot i innych skalnych cudów tworząc szlak Cudnych Mostów..
Przeszliśmy na południową stronę wzgórza i odważnie podeszliśmy do miejsca skąd w ziemi widoczna była ogromna szeroka na może 50 i wysoka na 60-70 metrów jaskinia a raczej dziura w skale. Tworzył ją ogromny stumetrowy kamienny łuk , przypominający rzymski most.
Sklepienie i ściany potężnej jaskini zawaliły się na skutek trzęsienia ziemi, pomogła rzeka i tak właśnie powstało to cudo natury.
Po dokładnym przyjrzeniu się można było zobaczyć w dole wąwóz i płynący nim strumień ginący z jednej strony gdzieś w lesie a z drugiej pod tymi skalnymi tworami. Tą samą drogą wróciliśmy do schroniska i kolejnym szlakiem ruszyliśmy w dół . Po kilkudziesięciu metrach względnie łatwej ścieżki doszliśmy do stromej polanki . No tak , oto chodziło . Nad głowami potężne kamienne sklepienie . Przed nami dwie wielkie dziury , z jednej z nich wypływajacy czyściutki strumień. Trudno to jednak opisać słowami.
Podziwiając to cudo zsuwaliśmy się jakoś po ścieżce , która nagle stała się bardzo ale to bardzo stroma. Tam w dole to ludki , ci co już zeszli
Nie było mowy o żadnym schodzeniu tak było stromo. W kucki , czasem na tyłek i powolutku w dół. Ja tam jakoś zszedłem ale klapki prawie się porwały a kostki miałem do remontu. Iwonka i inne panie przyjęły bezpieczniejszą taktykę ale koniec końców zsuwając się , przytrzymując czego się da , przeskakując po skałach znalazła się przy mnie. Stanęliśmy na małym drewnianym mostku i spojrzeliśmy do góry .
Wrażenie z dołu , proszę bardzo : znależliśmy w ogromnej , wysokiej jaskini tylko ścian w niej po bokach nie było . Nad głową przęsło kamiennego mostu. Z drugiej strony płynął w naszą stronę potok . Wypływał z takiego wąskiego gardła o pionowych kilkudziesięciometrowych ścianach oddalonych od siebie jedynie o kilka metrów.
Teraz posuwaliśmy się w kierunku skąd przypływał.
Po drodze skalne wnęki , tunele , groty .
Nie wszędzie udało się przejść suchą nogą ale warto było bo po drugiej stronie tego kamiennego korytarza zaczynał się wspaniały , nieomal tropikalny mokry las.
Po obydwu stronach góry krzewy, wszędzie strzeliste wysokie świerki schodzące się koronami wysoko nad głową .
Środkiem spływający kaskadami po skałach strumień. W nim wielkie omszałe głazy , niektóre wielkości małego domu !!!
Wielkie poprzewracane drzewa , stare pnie tworzące kaskady i kładki . Zielono wszędzie i wilgotno jak na przyrodniczych filmach o deszczowym lesie. Dzikie ostępy , unikalne rośliny,
unosząca się w powietrzu mgiełka , odgłos potoku z dziesiątek malutkich wodospadów.
Przez to wszystko przeświecające gdzie nie gdzie Słońce a raczej smugi światła , takie promienie jak na świętych obrazach. Prawdziwy raj.
Poskakałem trochę po tych głazach . Iwonka pstryknęła mi parę fotek i zaczęliśmy wracać .
Znowu wzdłuż strumienia niknącego w ciemnej gardzieli. Powoli, często mocząc klapki w lodowatej wodzie doszliśmy do środka jaskini. Wrażenie niesamowite. Z tyłu dziki wilgotny ciemny las , z przodu wąska szczelina z płynącym nią strumieniem.
Nad głową ogromnych rozmiarów skała. Malutki człowiek pod tym wszystkim jak mrówka.
Posuwaliśmy się powoli przeskakując po skałkach , często bywało niebezpiecznie , bo klapki śliskie , skałki mokre , do tego bardzo ostre , aż dziw bierze, że dopiero tędy szliśmy w drugą stronę. Ciemno , głucho i zimno , mimo , że upał tam na górze. Wreszcie dotarliśmy do ścieżki . Teraz dopiero zaczęła się męka. Trzeba było się wspinać łapiąc się skałek , kamieni , kawałków darni , wszystkiego co się dało złapać , żeby wspiąć się ledwo kilka kroków.
Na górze coraz więcej osób chętnych do zejścia , nie wiadomo kto miał schodzić kto wchodzić . Nie wiedzieli biedacy co ich czeka z powrotem , uśmiechali się patrząc na nas jakby mieli wracać inną drogą . Optymiści. Tymczasem Iwonka powolutku , z mozołem wspinała się metr po metrze po tej stromiźnie. Wydawało mi się, że kilkanaście metrów dalej można się będzie wspiąć po stromym trawiastym zboczu ale było tak stromo , że kępy trawy urywały się i musiałem wrócić na normalną dróżkę . Krok po kroku Iwonka dotarła na górę , po chwili staliśmy tam razem nieźle wykończeni. Ludzie zsuwali się w dół nie wiedząc , jaka to z powrotem będzie męka. Mam na myśli szczególnie osoby w wieczorowych butkach , pantofelkach i innym podobnym , turystycznym obuwiu.
Pstryknąłem jeszcze kilka fotek i powoli dotarliśmy do schroniska .
Zastaliśmy kilka rozstawionych kramów, a w nich kolorowe Agaty , Kryształy Górskie, piękne kamienie i inne górskie skarby.
No i przede wszystkim te ich lokalne przysmaki. Miód różnych odmian , orzechy nim zalane i ta ich rodzima specjalność czyli poziomki w syropie lub miodzie i to w różnych odmianach , jasne , ciemne, jak kto lubi.
O dziwo nie było niczego z róży lub lawendy , to już jednak inna Bułgaria. Kupiliśmy po słoiczku poziomek i wróciliśmy do samochodu . Warto było zjawić się tu wcześnie , bo o parkowaniu teraz gdziekolwiek w okolicy nie było nawet mowy.
Przeszliśmy się jeszcze w jedno miejsce skąd widać było inną otchłań z kolejnym skalnym mostem ale to już miejsce dla zawodowców z przynajmniej półprofesjonalnym zdrowiem i przygotowaniem. Szlak mostów jest długi i prowadzi zalesionymi dolinkami prze inne skalne formacje i jaskinie. Nie byliśmy na to przygotowani , zresztą nawet nam się nie chciało. Najważniejsze widzieliśmy. Popatrzyliśmy jeszcze na inne widoczne jaskinie i pieczary . Zapakowaliśmy sie ruszyliśmy w dół co nie było łatwe bo teraz tą wąska drogą próbował posuwać się do góry sznur samochodów. Niestety momentami było tak wąsko i ciasno , że droga się korkowała i trzeba było sporo dobrej woli a czasem nawet chamstwa żeby zjechać choćby kilkadziesiąt metrów. Pogłupieli ci Bułgarzy , do głowy im nie przyszło , że im więcej samochodów zjedzie tym więcej dla nich będzie miejsca na górze. Ale cóż , tak mają. Po kilku kilometrach wreszcie dojechałem do tych piołunów.
Zatrzymaliśmy się tam na chwilę , żeby coś przekąsić , niestety śmierdziało tam czymś paskudnym i trzeba było się zwijać . Nie omieszkałem jednak wykopać kilku wielkich kłączy tego piołunu z zamiarem dowiezienia go do domu i posadzenia w naszym lesie. Zmęczeni trochę ale bardzo zadowoleni wróciliśmy na główną drogę i już bez kombinowania ruszyliśmy w stronę Pamporowa.
Po paru kilometrach trafiliśmy na leśnego sprzedawcę . Miał wystawiony miód w takich ilościach i kolorach , że aż trudno w to uwierzyć , że może być tyle odmian.
Do tego plastry miodu, orzechy, migdały a nawet szyszki i inne ciekawe mieszanki zalane miodem.
Na nich osy i wielkie szerszenie 🙂
Do tego woreczki z przepiękna, kolorową fasolą . Wzięliśmy trochę miodu i jazda .
Następne Chepelare , stąd nazwa rzeki . To dosyć znany w Bułgarii ośrodek narciarski
Odjechaliśmy kilka kilometrów i zacząłem jak zwykle żałować , że się posłuchałem i nie wziąłem tej fasoli . U nas takiej nie ma a nasionka byłyby jak znalazł. Iwonka jak zwykle stwierdziła , ze zaraz kupię sobie ją u kolejnego gościa ale ja już wiedziałem już z doświadczenia , że teraz jak na złość nigdzie już jej takiej nie będzie . Trafiłem oczywiście po drodze jeszcze jednego z miodkiem . Młody chłopak nawet coś wiedział o Polsce , plastry w miodzie miał niespotykane ale fasoli oczywiście nie. Wpadły nam jeszcze kolejne słoiczki i po chwili byliśmy w Pamporowie. Musiałem sobie trzasnąć fotkę przy znaku.
Na początku droga prowadziła przez świerkowe lasy gdy nagle pojawiła się wspaniała polana z widokiem zielonych gór aż po sam po horyzont i mnóstwem ….. dużych hoteli.
O ile nazwy bułgarskich, nadmorskich kurortów każdy wymieni jednym tchem, to zimowe mało kto zna , ba pewnie w ogóle nie wie że są takie miejsca jak Bansko , Pamporowo czy Babin Zub w Górach Starej Planiny . Powoli jedziemy przez miasteczko, widoki świetne . Pamporowo położone jest na wysokości nieco ponad 1600 m. zaś najwyższy szczyt a raczej góra Śnieżanka ma o trzysta metrów więcej. Rozczarowany jestem mocno . Spodziewałem się czegoś lepszego . Domy tu albo zwyczajne i brzydkie albo same hotele , stawiane jak małe bloki na osiedlu. Wszystkie takie same , do tego blisko siebie.
No ale z drugiej strony 🙂 W końcu o to chodzi , żeby ludzie mieli gdzie zimą przenocować i żeby na górkę było blisko. Bez wahania powiedziałbym , nawet teraz latem , że to wioska narciarska . Hotele przypominające te z Austrii ale takie biedniejsze ich wersje. U nas się takich nie stawia.
Nie ma klimatu podobnego do Zakopanego , brakuje tego regionalnego stylu. Podhale jest jednak wyjątkowe.
Zimą pewnie jest tu ładniej i miasteczko tętni życiem . To zimowa stolica Bułgarii , główny ośrodek sportów zimowych . Co prawda zimy tu bardzo łagodne ale narciarskich tras biegowych ma 25 km , zjazdowych prawie czterdzieści, nie jest to dużo ale przecież to nie Alpy. W każdym razie 15 wyciągów jest. Dla niejednego będzie pewnie zaskoczeniem ale organizowano tu nawet zawody Pucharu Europy w narciarstwie alpejskim.
Samo Pamporowo nie jest mi obce , coś tam pamiętam z historii narciarstwa. A z tym miasteczkiem kojarzy mi się od razu nazwisko Papangełow. Pamiętam jak przez mgłę , że wygrał slalom specjalny w PE. Miałem wtedy chyba z szesnaście lat. Oj , bardzo dawno. 🙂
Teraz mimo iż polany zielone a wzgórza malownicze i widoczne aż po Grecję , to niczego ciekawego teraz tu nie ma.
Jedziemy dalej . Gorąco. W pewnym momencie w powietrzu jest tyle UV , że ta zas … mgiełka przesłania wszystko . Pogoda jak marzenie a widoczność jak podczas deszczu.
Mimo to robię zdjęcie panoramki … i jazda do …
Już wcześniej doszliśmy do wniosku , że z żalem ale zmienimy nieco trasę. Czasu mieliśmy mało więc zagłębianie się w przepiękne Rodopy tylko na kilka chwil nie miało specjalnego sensu . Wcześniej plan był taki , że dojedziemy z nad morza do Plovdivu . Później na południe do Pamporowa i dalej przez Rodopy do Melnika albo Rili, czyli do głównej drogi Saloniki –Sofia i stamtąd prosto do Meteorów . Tam zawrotka i prosto do domu. Plan był świetny z tym , że nie znaliśmy jeszcze specyfiki tych gór . Same Rodopy okazały się rejonem , któremu warto poświecić urlop, dla zmotoryzowanych tak bez pośpiechu z tydzień. My uwinęlibyśmy się pewnie w kilka dni ale pamiętać trzeba , że zwykle nie chodzimy po górach ale kto wie, różnie bywało. Tym bardziej, że do Rodopów automatycznie dochodzi Pasmo Pirynu i Riły wraz z ich parkami narodowymi . Wszędzie wysoko ale dostępnie , każdy może wejść choćby na najwyższy szczyt Musalę , prawie trzy tysiace metrów i to o niebo łatwiej niż na kilkumetrową górkę pod Cudownym Mostem. Do tego Bansko , takie bułgarskie Zakopane z góralskimi domami oczywiście na bułgarską modłę, kolejką linową i trasami narciarskimi.
Do tego kolejką wąskotorową na trasie Bansko – Welingrad po której jeżdżą normalne składy a od święta ciągnięte nawet przez prawdziwą, starą , parową ciuchcię. Po drodze z Pamporowa do granicy greckiej na trasie z Sofii są jeszcze Devin , Trigrad, Dospat, wszędzie coś ciekawego. Ze swoimi wioskasami i ich architekturą.
Szczegółnie szkoda Trigradu. bo tam na początku Trigradskiego Wąwozu między ogromnymi skałami tworząymi przepaście, znajduje się olbrzymia „dziura” w całości pochłaniająca rozpędzoną Trigradską rzekę Jest to naturalne wejście do przepastnej jaskini Diabelskie Gardło. Rzeka znika tam pod ziemią na ponad pół kilometra po czym znowu pojawia się na powierzchni. Po drodze spada z ogromnej wysokości prosto do ogromnej jaskini tzw. Grzmiącej Sali tworząc kaskadę z osiemnastu wodospadów. Legenda głosi , że to własnie tędy zszedł do Hadesu Orfeusz ratować Eurudykę.
Szkoda byłoby to wszystko opuścić a nie mieliśmy już czasu. Nie planowaliśmy tego a i o cześci tych atrakcji nie mieliśmy zielonego pojęcia. Jak zwykle postanowiliśmy, że Rodopom poświęcimy osobny wyjazd . Więc pojechaliśmy na …… Smolian 🙂 🙂 🙂
Teraz jakieś 60 km przez góry i będziemy Grecji.
Wg mnie lepiej było dołożyć 135 km do Xanti i później jechać ponad 210 grecką, nadmorską autostradą do samych Salonik , niż to samo przez przepiękne góry Bułgarii krętymi , górskimi drogami 175 km a później zupełnie zwyczajną drogą z bułgarskiej granicy do tych samych Salonik 110 km. No i czas się liczył. I tak sobie jechaliśmy .
Jedziemy sobie przez góry lasy , nic nowego , normalka.
Przed samym Smolianem jednak wszystko się zmienia. Do tej pory jechaliśmy jakby na pewnej wysokości teraz nagle otworzyła się przed nami kilkukilometrowa , może kilkunastokilometrowa niecka, a w niej miasto. Nie to jednak było najbardziej interesujące a góry które nas otaczały . Zjeżdżalismy serpentynami długo ale bez stromizm . Wkoło góry , ciekawe formacje.
Tak jakby Część zbocza się oderwała i zsunęła do dołu. W pewnym miejscu gdzie droga schodziła po krawędzi sporego zbocza zauważyłem na jego powierzchni setki opon samochodowych . Nie sadzę żeby powstrzymywały ziemię przed osuwaniem się ale mogły pomagać w porastaniu go przez zielicho i krzaczory. Trochę się ta konstrukcja zaczęła rozsypywać.
Wjechaliśmy do Smoliana. Takie sobie zwykłe miasteczko, domki jak wszędzie
jadę kilkukilometrową dwupasmówką. O , radarek też jest.
Jesteśmy blisko Grecji, pomyślałem widząc pierwszy meczet.
Co ja gadam ? Nagle mnie oświeciło . Przecież Grecja jest prawosławna.
Kawałek dalej duża cerkiew , jakie ma wspaniałe, złote kopuły.
No od razu lepiej . No zaraz , przecież nadal jesteśmy w Bułgarii . Przypomniałem sobie o tych mniejszościach.
Mijam nowszą część Miasta , nazwałbym ja socjalistyczną . A więc bloki , bloki . na końcu miasteczko nabiero ludzkiego wyglądu. Pojawiają się pierwsze typowe dla Bułgarii kamienne domy kryte dachówką z kamieni łupkowych . Fantastyczna sprawa. Doskonale to wyglada .
Część starych domów z czerwonej cegły wreszcie normalna starobułgarska architektura.
Nagle kolejny meczet ze srebrną kopułą i wysokim minaretem .
Wjechaliśmy w góry . O ! teraz dopiero kręci się ta droga. Do tego coraz wyżej i coraz bardziej gorąco . Na zewnątrz taki upał , że klima nie daje rady.
W tej suchej krainie wpadamy nagle na górską studnię .
Tak to nazywam ale to dziala inaczej . Ktoś zacny albo litościwy postanawia doprowadzić wodę z naturalnego źródła, które na ogół jest gdzieś w niedaleko w górach, własnie do tego miejsca. Tu stawia specjalną budowlę często poswięconą swoim bliskim , zmarłym lub po prostu jakimś świętym . Zdarza się że nazywa swoim imieniem i tyle. No i własnie na coś takiego trafiliśmy. Zatrzymalismy się i pół godziny przerwy. Żar z nieba , to cud że jakis chłop ufundował te studnię. Wyobrażam sobie siebie w tej sytuacji powiedzmy 50 lat temu. Bez wody , sklepów jadąc wozem konnym , lub na osiołku. Dar z nieba. Po drugiej stronie drogi widok na dolinę , ciekawe dokoąd prowadzi ta droga ?
Po pewnym czasie dojeżdżamy do dziwnego miejsca . Przejeżdżamy w poprzek szerokiej doliny a po prawej stronie skośna, szara ściana obsypana jakby tłuczniem takim z pod torowisk tylko szarym . Na całości co dwa metry jakieś krzaczki . To jak nic zapora , ale nie elektrownia tylko ogromna przegroda. Zapora jest na pewno gdzie indziej ale na pewno gdzieś jest. Tama jest ogromna . Nie wyobrażam sobie co działoby się z ta okolicą gdyby nagle puściła, a nie wygląda na mocną. Z lewej jej strony widoczny tunel do środka konstrukcji , a może służy do czego innego ?
Dojeżdzamy wreszcie do Madanu . Tutaj kilka ładnych starych domów.
Jeszcze kilkanaście kilometrów i przed nami Zlatograd . Nie zwracam już uwagi na żadne atrakcje . Interesuje mnie tylko stacja benzynowa i to z LPG. Ten Zlatograd to popierdowo ale stacje , proszę bardzo, nawet dwie i to jakie.
Obsługa mocno zdziwiona widząc ludzi z zagranicy i do tego z Polski. Miejscowego trudno tu uświadczyć a tu proszę . Tankuje do pełna i idę na trawkę odpocząć trochę . W końcu kawał dnia za nami. W okolicy stacji trawka, stawik z rybami. Rewelacja . Do tego coś ładnego . Zielicho podobne z wysokości do słonecznika ale bez kwiatu za to z ogromnymi liśćmi , niestety nie udało mi się ustalić co to.
Przepakowaliśmy się trochę bo kontrabandy aż nadto i ruszyliśmy w stronę granicy. Miałem trochę stracha ale czemy się dziwić , tyle wina , rakiji , zielsko. Kontarabanda , jak przemytnicy. Po dziesięciu minutach stałem może piąty do szlabanu , czujnie obserwując jakie panują tu zwyczaje. Raz kozie śmierć, pomyśslałem i podałem żołnierzowi paszporty .
Cd Część 9