Część 12
Bukareszt
Chciałem koniecznie zrobić zdjęcie przejścia granicznego a tak naprawdę flag powiewających po stronie bułgarskiej i ważnego mostu nad Dunajem i jego rozlewiskami. Zapłaciliśmy najpierw za przejazd bo odkąd pamiętam jest on płatny teraz 4-6 € w zależności od strony. W końcu nie jest byle jaki i jedyny na bułgarsko-rumuńskim odcinku Dunaju . Dunaj na całej długości bułgarsko-rumuńskiej granicy jest tak szeroki , że nie ma tu żadnych innych mostów , z młodych lat pamiętam przeprawy promowe w Vidiniu i Silistri. Jest most w Fetesti ( Cernavoda) nad mokradłami, bo po nim w nocy przejechaliśmy jadąc do Konstancy ale to już Rumunia, jest jeszcze przejazd po zaporze Żelazne Wrota , ale to nie most.
Przyczaiłem się i pstryk te flagi. Podszedł celnik., spojrzał w paszporty, przez uchylpne okno do tyłu sprawdził czy nie przemycamy jakiegoś emigranta, ładnie powiedział do widzenia i już. Ruszyłem robiąc jednocześnie kilka pstryków kolumnowych wież otwierających wjazd na most.
Z początku jedzie się po jedzie się po normalnym wiadukcie , ale coraz wyżej , jest tam podobno 12 przęseł ale tego zupełnie nie widać.
Po bokach całkiem ładne stare lampy. Mało kto je zapewne zauważa , gdyż wszyscy jadą , zatrzymywać się nie można pod żadnym pozorem , co kawałek widać sylwetkę w mundurze. Most przyjaźni cholera jasna . Pod spodem rozlewiska Dunaju , stocznie , fabryki , przesypownie , barki. Ruse jest największym naddunajskim portem Bułgarii. Po prawie kilometrze właściwy, bardzo szeroki w tym miejscu Dunaj a nad nim kratownicowy most żelazny. Długość samej kratownicy to ponad kilometr ( 1046 m ) podobno 13 przęseł, ale to nie do sprawdzenia. Podzielona jest na dwa poziomy . Na górnym poziomie są dwa pasy ruchu a poniżej jednotorowa linia kolejowa. Co ciekawe , środkowe przęsło ma 85 m , jest ruchome, może się podnosić aby umożliwić przepływanie Dunajem wielkim statkom.
Nad środkiem rzeki i połową mostu napis Romania. Wyjeżdżamy z tej długiej kratownicy i sytuacja się powtarza, znów jesteśmy na wiadukcie . Po rumuńskiej stronie Dunaj dziki, szerokie rozlewiska, ale wszędzie zielono, nie jest to część przemysłowa. Może tylko akurat w tym miejscu bo od Rumuńskiej strony tuż obok leży miasto Giurgiu i zapewne tam znajduje się centrum przemysłowe i rumuńki port transportu rzecznego. Z drugiej strony most zamykają kolejne, bliźniacze, monumentalne wieże . Cały most ma prawie trzy kilometry długości. Zwany jest Mostem Przyjaźni gdyż zbudowany został w 1954 roku przy współpracy wielkiego brata, miał łączyć ( na siłę ) dwa zaprzyjaźnione ze sobą od niedawna narody. Jak to ze wszystkimi mostami przyjaźni i braterstwem między socjalistycznymi narodami bywało, most był tak pilnowany przez wojsko i monitorowany, że przejeżdżając przez niego pewnie ze dwadzieścia razy w życiu, dopiero teraz odważyłem się coś tam pstryknąć i to z przyczajki Iphonem. Myślę, że i teraz było to bardzo nierozważne i ryzykowne.
Dojeżdżamy do granicy, u Rumunów jak zwykle krótko. Paszport , poloneze , uśmiech i do widzenia.
Teraz pierwsza stacja, jeszcze na granicy. Kupujemy winietkę ( o dziwo jest , kiedyś udało nam się kupić dopiero po 300 kilometrach w Sibiu ) Nie zważając na drogowskazy jadę na skróty tylko sobie znaną drogą, przez pola i krzaki aż do drogi na Bukareszt. Po drodze mijam małą kapliczkę , zwracamy uwagę na jej usytuowanie. Przejście dla pieszych zdecydowanie powierzone opatrzności.
Wpadamy na to rozpędzone coś. Już to kiedyś widzieliśmy. Pojazd przerobiony z rolniczej młockarni . Prawdziwe dzieło sztuki i to na chodzie.
Po pięciu minutach gnaliśmy już do stolicy Rumunii. Spokojnie , na luzie , dojeżdżamy do Bukaresztu , z początku jak wszędzie dziesiątki małych firm , mnóstwo reklam , jak na każdych przedmieściach. Między nimoi biała cerkiew.
Wjeżdżamy do miasta. Już na początku witają nas bloki z płyty, a jakże, w jaskrawo zielonym a raczej seledynowym kolorze.
Jedziemy główną ulicą do centrum. Bukaresztu w zasadzie nie ma w naszych planach, nie mamy czasu , SINAIA jest najważniejsza . Chcielibyśmy zobaczyć jednak Pałac Parlamentu , Pasaj Macca , Łuk Triumfalny i co się jeszcze uda, może jakieś Stare Miasto. Co prawda mam świadomość , że Stare Miasto to zbyt wielkie słowo, gdyż po trzęsieniu ziemi z 77 roku niewiele z niego zostało. Byłem tu dwa lata po tych wydarzeniach i doskonale pamiętam ruiny , popękane i zawalone ściany domów . Mieszkania z lustrami, umywalkami , wannami i ręcznikami wiszącymi jak gdyby nigdy nic. Wszystko pozbawione zewnętrznych ścian jak domki dla lalek . Z kupą gruzu poniżej , walającymi się reszkami mebli i ubrań. Małoletni wtedy byłem, ale doskonale to wszystko pamiętam. Teraz to już zupełnie inny Bukareszt.
Po kilku kilometrach pytam co jakiś czas przechodniów gdzie jest stare miasto albo Pałac Ludu, ale ni w ząb nikt nie potrafi nam powiedzieć albo nie wie o co chodzi. Fakt , że to młodzi ludzie więc w większości nie było ich jeszcze na świecie gdy Stare Miasto przestało istnieć. Od tragicznego trzęsienia ziemi minęło przecież już 36 lat ( matko jaki stary już jestem ) więc dla nich to odległa przeszłość. Wychowali się przecież w zupełnie innym mieście. A sam kataklizm znają jedynie z historii .
Trzęsienie ziemi miało miejsce 4 marca 1977 roku. O godzinie 21.20 w kilka sekund zginęło prawie 1600 osób a 11 tysięcy zostało rannych . Miało siłę 7,4 Richtera . Zniszczenia były w całej Rumunii, zniszczeniu uległo 35 tysięcy budynków ale najbardziej ucierpiał Bukareszt a głównie stare miasto wraz z całą masą bezcennych zabytków.
Obok załączam unikalną, czarno-białą fotografię kościoła tuż po trzęsieniu ziemii w 1977 roku i ówczesnej akcji ratunkowej.
Przyczyną tak wielkich zniszczeń był rodzaj zabudowy i konstrukcja budynków, które nie spełniały żadnych norm dotyczących wstrząsów .
Trzęsienie ziemi sięgnęło też Bułgarii gdzie zginęło 100 osób głównie w Swisztowie. Trzęsienie było wyczuwalne na całych Bałkanach. Epicentrum znajdowało się w miejscowości Vrancea w Karpatach Wschodnich na głębokości 94 km. To międzu Focsani a Adjut , jechaliśmy tamtędy w 2011 roku, ale nic się na szczęście nie trzęsło.
Na kolejnych światłach pytamy parę siedzącą w porządnym samochodzie o Pałac Ludu. Próbują tłumaczyć, ale ostatecznie mówią abyśmy za nimi jechali. Miłe. Sam często tak robię i nie pierwszy to przypadek gdy ktoś mi w ten sposób stara się pomóc. Wieziemy się za nimi przez pół miasta, mijamy Park Csimigu i wspaniałe zegary przed wejściem do niego.
Po kilku skrzyżowaniach wydaje się nam , że widzimy coś co może być Pałacem Ludu.
Nasi przewodnicy machają nam na „do widzenia” wskazując właśnie w tym kierunku. Przed nami długie solidne , wysokie ogrodzenie, na wielkim obszarze po jego środku stoi ogromny budynek. Moloch z betonu, coś jak nasz Pałac Kultury tylko większy i nie w formie wieżowca tylko wielkiego domu. Po Pentagonie największy budynek na świecie, to też trudno go przeoczyć .
Jeśli doda się do tego dzielnicę i bulwar pobudowane w jego bezpośrednim sąsiedztwie już po trzęsieniu ziemi to od razu poprawia się orientacja. Po chwili dojechaliśmy do wjazdowej bramy, za którą widać było mały parking i młodego żołnierzynę pilnującego tego wszystkiego , no i oczywiście sam wielki budynek. Odważnie wjechałem , żołnierz mnie zlustrował, zamknęliśmy samochód i ruszyliśmy alejkami do budynku.
Dopiero z przed drzwi wejściowych widać było jaki jest wielki. Iwonka wyszperała aparatem otwarte okienko z balkonikiem.
A naprzeciwko to coś, ale nie wiem co to jest.
Zrobiliśmy kilka zdjęć i weszliśmy do środka . Najpierw wielki hall . W nim paru strażników w eleganckich mundurach , małe kioski z pamiątkami i coś na kształt lady za którą siedziały panie udzielające informacji i chyba sprzedające bilety. Pech nas nie opuszczał . Okazało się , że na zwiedzanie pałacu w środku jest już za późno , bo gmach ogromny i pewnie zwiedza się go lekko ze dwie/trzy godziny , do tego z przewodnikiem . Zakląłem szpetnie . Było czego żałować, bo w środku gmachu jest:
Trochę ponad 1000 pomieszczeń , prawie 500 to biura . Około 30 sal konferencyjnych różnego przeznaczenia , jedna wysokości 4 piętra. Do tego 4 restauracje , 3 biblioteki . Pod ziemią dodatkowo 2 parkingi i sala koncertowa. Dowiedziałem się jeszcze , że w środku jest 480 żyrandoli zrobionych z trzy i pół tysiąca ton kryształu a największy z nich wazy 2,5 tony. Że na sufitach jest 1400 kinkietów i innego rodzaju lamp. Na drzwi i okna poszło 700,000 ton stali i brązu, na posadzki i parkiety 900,000 m 3 drewna a same kosztowne dywany mają powierzchnię 200,000 m 2. Nadmienić trzeba , że wszystkie materiały pochodziły z Rumunii.
Opuściliśmy dom Caucescu. Połaziliśmy trochę aby mu się lepiej przyjrzeć a jest co oglądać. Trudno się domyślić co „ Geniusz Karpat miał na myśli” budując dla siebie i innych dygnitarzy coś takiego, ale to co widać na zewnątrz ma 12 wysokich pięter, pod ziemią jest osiem, z czego cztery jak dotąd wciąż nie są w eksploatacji, przynajmniej tak się mówi. Mało kto wie, że powstał też czteropiętrowy schron atomowy. Czy są to te brakujące poziomy ??? Nie wiem, ale daje do myślenia. Na wybudowanie tego wszystkiego zużyto milion metrów sześciennych marmuru z Transylwanii.
A już zupełnie pewnie nikt nie wie, że w całkowitej tajemnicy wybudowano całą sieć podziemnych tuneli dostępnych tylko dla wodza i jego rodziny i , że najważniejsze punkty miasta połączyła tajna linia metra o długości 10 km.
Podobno Nicolae odbył w latach siedemdziesiątych podróż do Chin i tam zwiedzał podobne gmachy, stąd inspiracja. Pałac bardziej przypomina mi moskiewskie molochy i nasz Pałac Kultury ( fakt , że tych chińskich nie widziałem ). Posiada monumentalny balkon, zwany „balkonem prezydenckim” z którego dyktator miał wygłaszać przemowy do zgromadzonych na placu wiwatujących tłumów. Z pałacu rozciąga się widok na dzielnicę rządową i kilkukilometrowy bulwar . Jedno i drugie jest architektonicznie i ideowo związane z Pałacem Ludu.
W wyniku trzęsienia ziemi nie licząc zwykłej zabudowy, w gruzach legło m.in. 33 duże, historyczne budynki i duża część starego miasta. Wykorzystane to zostało przez Caucescu jako pretekst do wyburzenia w 1980 roku kilku kwatrałów kamienic i kilkunastu kolejnych zabytków i budynków sakralnych , w tym klasztoru , dwóch synagog i dwudziestu dwóch cerkwii. Miasto miało być całkowicie przebudowane. Na tym miejscu miała powstać nowoczesna dzielnica dla prominentów, gmachy rządowe, MON , Rumuńska Akademia Nauk, hotel Marriott, no i monumentalny Pałac Ludu. Zaplanowano budowę szerokiego ( czteropasmowego , osobne dwie drogi ) „Bulwaru Zwycięstwa Socjalizmu” po którego obu stronach miały symetrycznie miały stanąć bliźniacze budynki a za nimi apartamentowce dla elity rządowej. Bulwar zaczęto budować w 1984 roku.
Rozpoczęcie budowy pałacu i okolicznych budowli wymagało rozbiórki około 7 km² centrum starego miasta i przesiedlenia około 40 000 ludzi z terenu planowanej budowy.
Domy w okolicy i wzdłuż całego 3,5 kilometrowego bulwaru są w socrealistycznym stylu. Nigdy nie byłem w Korei Północnej, ale podobno stamtąd zaczerpnięto wzory. Budowę pałacu rozpoczęto w 1983 roku, nadzorował ją sztab 700 architektów i 20 tysięcy robotników. Po rewolucji w 1989 roku Pałac był prawie gotowy, w nowych warunkach zastanawiano się jaką rolę może pełnić tak wielki gmach w nowych realiach. Ostatecznie zdecydowano, że będzie służył narodowi rumuńskiemu i zmieniono mu nazwę na Pałac Parlamentu. O decyzji tej zadecydował ( podobno ) incydent z Rupertem Murdochem, który był skłonny odkupić posiadłość wraz z pałacem w celu otwarcia w nim największego kasyna na świecie. Dotknęło to jednak Rumunów i zadecydowali inaczej.
W 1989 roku koszt budowy oszacowano na 1,75 miliardów dolarów , w roku 2006 wartość wszystkich prac wzrosła do 3 miliardów €uro.
Zupełnie jak cieć chcę wyjechać tą samą bramą. Żołnierzyk coś nawija po rumuńsku. Czego ode mnie chcesz synku, myślę sobie. Iwonka mówi, że to brama wjazdowa , wyjeżdża się po prostu drugą. No proszę jakie to proste, ten jej francuski jeszcze się parę razy w tym kraju przyda. Jedziemy kilkadziesiąt metrów i w prawo. To Bulwar Wolności, jedziemy wzdłuż ogrodzenia, cały czas oglądając budynek. Dokładnie po środku bulwaru jest wspominany wcześniej , półokrągły Plac Konstytucji ( Piata Constitutiei ), ale zatrzymywać się tu nie wolno.
Umiejscowiony jest przed główną fasadą pałacu. Kawałek dalej ulica i ogrodzenie skręca w prawo. To już trzecia strona tego wielgachnego budynku.
Szukamy platformy widokowej, bo podobno jest tu taka. Można wjechać na górę , chyba gdzieś w pałacu i rzucić okiem na okolicę. Znajdujemy drugą bramę , jakiś całkiem elegancki ochroniarz twierdzi , że wszystko się zgadza, grzecznie tłumaczy, że można zaparkować tylko po drugiej stronie alei, w małej uliczce. Tak też robimy.
Zastanawiamy się co dalej robić. Zostawiamy furę i idziemy, czy olewamy Pałacyk i jedziemy w miasto ? Wygrywa to drugie. Zresztą chyba i tak jest już po ptakach.
Wracamy na Piata Constitutiei tuż przed pałacem. No trzeba przyznać , że to moloch, ale czy brzydki ? Rzecz gustu. Mnie się podoba. Widzieliśmy go właściwie ze wszystkich czterech stron , w tym z jednej , z bliska. I na ten raz wystarczy.
Skręcamy na bulwar i prawie od razu zatrzymujemy się. Robię kilka zdjęć pałacu, bulwaru i fontannom. Przyzwyczajony do widoku Pałacu Kultury i jego okolicy nie mam jakichś złych skojarzeń patrząc na okolicę dawnego Pałacu Ludu ( w końcu i ja, i moja mama urodziliśmy i wychowaliśmy się w jego bezpośrednim sąsiedztwie, częściowo w nim samym , gdyż przez całą młodość korzystaliśmy ze wszystkich wspaniałych rzeczy, które oferował, a i babcia była świadkiem jego budowy )
Bulwar Unii zaczyna się półkolistym Placem Konstytucji przed samym pałacem i ma dwie dwupasmowe arterie.
Wzdłuż nich oddzielone chodnikiem i drzewami biegną osobne jezdnie umożliwiające dojazd do budynków. Główne jezdnie rozdzielone są pasem zieleni, w którym co kilkanaście metrów znajdują się duże i bardzo duże fontanny. Na każdą z nich składają się dziesiątki punktów, z których wylatuje woda.
Staję nad jedną z nich i liczę te wyloty. Nieprawdopodobne. Dookoła niecki jest ich z pięćdziesiąt , tych do góry siedemnaście , siedemdziesiąt strumieni w większej a koło pięćdziesiątki w mniejszej fontannie. Jak mówił Siara „mieli rozmach s…….y ” 🙂
I tak co kilkanaście metrów aż prawie do placu Alba Julia, razem 3,5 kilometra. Po drodze na Placu Unii ( Piata Unirii ) znajduje się jeszcze jedna wielka, wysoka fontanna. W sumie jest ich aż 32. Imponujące. Niestety nigdy nie widziałem tych mniejszych wodotrysków w akcji, ale na zdjęciach z różnych uroczystości wyglądają świetnie.
Po ukończeniu budowy rejon Pałacu Ludu miał wyglądem przypominać a nawet przewyższać rozmachem paryskie Pola Elizejskie i to się Caucescu po części udało, przynajmniej to pierwsze. To takie Champs Elieze tylko w biedniejszej wersji.
Wg mnie to całkiem niezłe połączenie nowego ze starym. To tak, jak w zniszczonej całkowicie Warszawie nowe osiedla zastąpiły morze ruin. Jedne ładne i nowoczesne, inne pełne brzydoty i pozbawione jakiegokolwiek gustu. Tu jednak budynki wzdłuż Bulwaru i półokrągłe na Placu Konstytucji świetnie się z pałacem komponują. Odstawiając na bok wszelkie ideologie i historię tej dzielnicy uważam, że to bardzo ładne miejsce, gdyby jeszcze działały fontanny to chętnie wybrałbym się tu z rodziną w ładny dzień na spacer. Pewnie mógłbym tu nawet mieszkać.
Dojeżdżamy do Placu Unii , po lewej na budynku wielka czerwona gwiazda. Nie , nie , spokojnie , to tylko Heineken.
Wzdłuż bulwaru ciekawe lampy.
W centrum placu wspominana wcześniej wielka, piętrowa fontanna. Do tego działająca.Tę pamiętam z dzieciństwa, do tego widziałem ją w nocy podświetloną. Wkoło niej rondo a raczej skrzyżowanie po środku wielkiego zielonego placu. Tak naprawdę to zielony skwer z fontanną po środku , granitowymi zbiornikami z wodą i miejscami do spacerowania.
Do tej wody zaraz wrócę. Dalej Bulwar Unirii biegnie między apartamentowcami aż do Placu Alba Julia, do połowy drogi nadal są fontanny. Jeszcze przez chwilę nim jedziemy, ale po chwili droga wraz z rzeką skręca w prawo, to Splaiul Unirii. Na wprost mamy nowoczesny budynek Biblioteki Narodowej.
Jedziemy na stare miasto, cały czas zapominam, że właśnie jesteśmy w „ zabytkowej dzielnicy ” Po prostu intuicyjnie kierujemy się w stronę centrum. Po drodze zatrzymuję się i zasięgam języka. Ni w ząb, młodzi patrzą jak na kosmitę, ale zaczynają chyba coś kumać i wskazują mi rejon po drugiej stronie rzeki. Mówią żebym tam podjechał i będzie dobrze. Na Splaiul Unirii jezdnie oddziela szeroka, całkowicie uregulowana granitem rzeka, to Dymbowica, nad którą leży Bukareszt. Ma kilkadziesiąt metrów szerokości a samochody jeżdżą po jej obydwu stronach. Tuż za mną kamienny most, niski ale dosyć długi jak na tę rzeczkę, samo nasuwa się podobieństwo do Sekwany.
To kolejny pomysł ludzi Caucescu , wg mnie bardzo udany. Wymyślili sobie , że przegrodzą Dymbowicę tamą w pn –zachodniej części miasta i przeprowadzą ją przez centrum ( Splaiul Independentei ). Na Placu Unii puszczą ją pod ziemią budując nad nią piętrową fontannę . Dalej właśnie Splaiul Unirii aż do wschodniego ringu.
I tak też się stało, wygląda to wspaniale. Dymbowica ma źródła w Fogaroszach, płynie przez Nizinę Wołoską, Bukareszt, wpada do Arges i z nim do Dunaju, razem 286km.
Podjeżdżamy dalej , teraz już mniej imponujące budynki ale cały czas w klimacie tych z początku bulwaru.
Reszta , tam gdzie skierowali mnie ci młodzi ludzie już mniej elegancka. Całkowity chaos , tu już miesza się stare z absolutną nowoczesnością i elegancja z zaniedbaniem, domy wielkie , niektóre ciekawe szczególnie ten z Galerią ??? na dachu. W dole rzeka.
Stare kamienice, obok nich wysokie szklane domy. Trafiają się np. nowoczesne biurowce sąsiadujące ze starą zaniedbaną cerkwią lub rozpadającą się kamienicą.
Pomału przepychamy się przez zakorkowane ulice . Spory chaos , zupełnie inaczej jeżdżą niż za miastem. Pasów oczywiście żadnych. Ruch spory. Zaczynam się kręcić po okolicy nie oddalając się zbytnio od Dymbownicy, ale i tak w końcu ląduję na Placu Alba Julia. W koło wysokie, półokrągłe apartamentowce, po środku wielki krąg, a na nim, zwykły parking. To koniec Bulwaru Unirii. Wracamy tędy do tej wielkiej fontanny.
Skręcamy w prawo, za placem po lewej niezły widok rzeki, ale ruch duży i nie mam czasu na eksperymenty. Nie skręcam, jedziemy prosto i cały czas szukamy jakiejś starej zabudowy. Znajdujemy wreszcie małe szare uliczki . Wjeżdżam w jedną z nich, wąsko tu, wygląda na bardzo starą, do tego środkiem starego asfaltu biegnie tor tramwajowy. Nazywa się Strada Lipscani, co później okaże się ważne. Uliczka nie wygląda na taką, żeby jeździł nią tramwaj, ale tory nie są zardzewiałe. Ja bym zaparkował, ale Iwonka każe jechać, nie było sensu dyskutować, bo zaraz potem przegonił mnie stamtąd długi, biały tramwaj, a jednak ! Dosłownie kawałek dalej znajduję trochę miejsca tuż przy głównej arterii i wejściu do metra. Tuż obok trochę zieleni i duża Cerkwia. Przed nią stoi jakiś obelisk, to kilometr zerowy, od którego się liczy odległości z Bukaresztu.
Iwonka zostaje , ja idę zagadać. Przy wejściu do metra pytam o stare miasto , a oni nic. W końcu jakiś nawiedzony rastaman pokazuje mi drugą stronę ulicy i twierdząc , że to właśnie to. Wierzyć mi się nie chce bo widzę tam jedynie odrapane siedmio , może ośmiopiętrowe byle jakie stare bloki . Niby jest jakaś mała uliczka odchodząca w głąb, widać nawet małe podniszczone kamieniczki , ale nie jestem przekonany.
No dobra , niech mu będzie, sprawdzimy. Żeby wjechać w uliczki po drugiej stronie ulicy musieliśmy objechać rondo czyli Plac Uniwersytecki. Tuż przed nim stała przed wielkim ładnym budynkiem, chyba szpitalem, mała, biała cerkiew. Na rondzie zamontowany śmieszny niski semafor, fajnie wyglądał. Do tego jaki praktyczny, niczego nie zasłaniał, nie dał się pomylić z innymi i był doskonale widoczny dla kierowcy. Przynajmniej nie musiałem łba pochylać, żeby zobaczyć jakie światło mam nad dachem. Żeby było jeszcze śmieszniej to przy tym upale trawniczek na rondzie był obficie zraszany. Szkoda tylko, że zraszacz lał wodę dookoła siebie, czyli po trawniczku i po samochodach, otwartych oknach, ale co tam. Postaliśmy tam chwilę.
To było bardzo ważne rondo, znajdowało się przy nim kilka wielkich gmachów. Uniwersytet i Muzeum Miejskie. Zaraz za rondem Iwonka zauważyła informację o podziemnym parkingu. Zgodnie ze wskazaniami wjechaliśmy w szarą, ciemną uliczkę, po chwili zjechaliśmy pod ziemię. Parking super. Z miejscami nie było problemu, chociaż nie był pusty. Bardzo miły strażnik ładnie wytłumaczył nam po angielsku, w którą stronę mamy się udać aby trafić na stare miasto. Wyjechaliśmy ruchomymi schodami na zewnątrz i ruszyliśmy zgodnie ze wskazaniami. Uliczki z początku takie sobie. Brudne i zaniedbane. Wielkie kamienice odrapane, proszące się o remont.
Między nie wciśnięta nieduża cerkiew, nazwę ma Rasian Church, cała obita dechami. Nie wiadomo czy się rozpadała, czy właśnie przechodziła renowację, ale chyba to drugie. Widziałem jej zdjecie w całej okazałości , no, no , nieżle wygladała. Taka z kopułami jak na placu czerwonym w Moskwie 🙂
To już inny Bukareszt, szary i smutny, ale takie same dzielnice i miejsca widziałem w Paryżu, Pradze czy Budapeszcie.
Po przejściu kilkuset metrów wszystko jednak się zmienia. Wchodzimy między odnowione, eleganckie kamienice. Pojawiają się stare latarenki. Architektura jak w innych europejskich stolicach. Zaczyna być normalnie, jak na starym mieście.
Przestajemy się śpieszyć. Dojedziemy do Sinai. Tam za dnia znajdziemy nocleg, pójdziemy sobie na kolację, prześpimy a z rana zaatakujemy Pałac Pelez. Dalej już chodzimy bez pospiechu.
Przechodzimy obok wielkiego budynku pokrytego całkowicie miedzianą blachą. Świeci się w słońcu jak … 🙂 nie wiem co, musi być nowa, bo jeszcze się nie pokryła patyną. Od razu też zauważamy pokrywę kanału z napisem Bucuresti. To już kolejna w naszej kolekcji, a zaczęło się kiedyś niewinnie w Belgradzie.
Po chwili dochodzimy do skrzyżowania z deptakiem. Kamienice jak w całej Rumunii, secesyjne, kolorowe, pełne ozdób. Ruszamy w prawo deptakiem. Po lewej niskie kamieniczki, a w nich sklepiki , banki, i inne różne firmy .
Po prawej wielki XIX wieczny gmach Banku Narodowego. Kawał ładnego, starego budynku, ma taki sam miedziany dach. Okazuje się, że to jeden kompleks z tym poprzednim. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie stare miasto w Bukareszcie.
Tuż za bankiem pomnik Gienka Finansisty. Nie wiemy kto to ale pewnie jakiś rumuński Balcerowicz . Eugeni Cardala ???
Za nimi kolejny elegancki budynek, jednak kawałek dalej wszystko wraca do szarej normy więc wracamy.
Skręcamy w małą uliczkę zapełnioną całkowicie parasolami, aż trudno przejść. Ludzi mnóstwo. Piją kawkę, coś tam jedzą, popijają wino, czaem piwo. Artyści 🙂
Szukamy Pasażu Macca. To mała, wąska uliczka zwana też ” Bijuteria ” , ale znana głównie jako Pasaj Macca. Pytam kelnerów o drogę, okazuje się, że to zupełnie blisko. Prawie koło niej przeszliśmy. Musimy wrócić aż do Gienka. Przeciskamy się między ogródkami, czuję jakiś ucisk w brzuchu. Chyba już pora. Kombinujemy obiad, na rogu przy banku stoi kiosk z niemieckimi kiełbaskami i hot dogami, niech będzie. Wybieram i największą, i najdroższą. Paskudztwo, obrzydlistwo, ale na głodniaka poszło gładko.
Kilkadziesiąt metrów za Gienkiem w ciągu kamienic wysoka brama. Parę kroków i już wiemy, że to jest to .
Duszno tu co prawda, ale tuż za bramą duże wentylatory przystosowane do rozdmuchiwania wody i robienia wodnej mgiełki. Są na wyposażeniu niektórych restauracji.
Znajdujemy się w okrągłym hallu. Nad głową kolorowy szklany dach, zbudowany z małych szybek wklejonych w wielka kratownicę. Pasaż Macca to dwie bardzo wąskie, półkoliste, przelotowe uliczki.
Rozchodzą się półkoliście z pod głównej bramy, symetrycznie w dwóch kierunkach. Kamieniczki dosyć wysokie. Oddalone od siebie tylko o kilka metrów połączone przy tym żółtym szklanym dachem takim jak ten w hallu wcześniej. Wygląda to doskonale i dodaje temu miejscu wyjątkowego uroku. W dole w każdej z kamieniczek kawiarenki, małe barki i restauracyjki.
Przed nimi markizy, pod nimi stoliki, fotele i wszystko co może znaleźć się w takim miejscu. Fantastyczne miejsce na spotkania lub spędzenie miło czasu w towarzystwie znajomych. Pora była wczesna więc gości jeszcze nie było. Spotkaliśmy może kilkanaście osób pijących kawę.
Ten spokój pozorny. W każdej knajpce spory ruch, wszyscy przygotowują się do przyjęcia popołudniowych gości. Kamieniczki bialutkie przez co szklany dach nadaje im koloru. Jak już wspominałem dach jest zbudowany z metalowego szkieletu i małych szybek. Nie jest jednak szczelny. Dzięki temu nadal ma się poczucie bycia na ulicy. Pod samym dachem pętają się gołębie. Na szczęście nad głowami rozciągnięta jest siatka chroniąca przed zagnieżdżeniem się tu ptasiego przybytku. Z drugiej strony nad siatką latają zasrańce więc ….. 🙂 nie wiem jak to działa.
Zapewne kiedyś było tu inaczej, teraz część knajpek to typowa Shisha i temu podobne. Prawdziwy raj dla młodzieży. Podsumowując. Miejsce jest świetne, pomysł genialny, klimat niepowtarzalny, atmosfera na pewno też. Chętnie bym tu został na wieczór.
Chociaż my starsi pewnie byśmy się tu na dłuższą metę umęczyli. Wyszliśmy po drugiej stronie pasażu, rozejrzeliśmy się i przeszliśmy kawałek do drugiego, a raczej trzeciego wejścia i drugą uliczka wróciliśmy do punktu skąd zaczęliśmy.
Nieźle nam poszło, krótko a ile już miejsc zobaczyliśmy.
Wróciliśmy na deptak. Jego nazwa to Strada Lipscani. No proszę ta sama co po drugiej stronie tej dwupasmowej drogi. Zapewne dawniej, przed trzęsieniem ziemi była to jedna, być może główna uliczka starego miasta. Teraz przecięła ją ruchliwa arteria i obskurne bloki. Jednak odtworzono jej małą część i widać, że robi się tu wiele aby doprowadzić to co pozostało do dawnej świetności a przez to przywrócić miastu dawny splendor.
Co prawda odbudowano lub wyremontowano raptem kilka domów i uliczek. Reszta, która legła w gruzach, została zrównana z ziemią w imię jedynie słusznych idei i urbanistycznych pomysłów geniusza Karpat. No cóż, nowe zastąpiło stare, ale nie narzekajmy, nie jest najgorzej. Jak dodamy do tego jeszcze to przemieszanie wielu architektonicznych stylów. To ogólnie wyglada to nieźle. To był właśnie kawałek starego miasta w starym stylu.
Powoli kierowaliśmy się do samochodu.
Wracając do auta przeszliśmy obok czeskiej ambasady mieszczącej się w lichutkiej , brudnej kamienicy. Po przeciwnej stronie ulicy stał zaparkowany stary ford, rozpierducha straszna, taki dom na kółkach . To ciemna strona rumuńskiej stolicy.
Cała ta okolica to połączenie elegancji, a nawet przepychu z wielka biedą i zaniedbaniem. Może to właśnie nadaje temu miastu wyjątkowy klimat biedniejszego, ale zawsze – Paryża.
Wyjechaliśmy z parkingu, zawinęliśmy znowu na rondzie. Wkurzyli mnie trochę tacy jedni, ociągający się. Wydarłem ze skrzyżowania aż się policjanci obejrzeli. W sporym korku wróciłem do skrzyżowania z bulwarem. Na nim znak , bardzo rozpowszechniony we wszystkich krajach Europy , tylko nie u nas. A przydałby się taki bat na tych wszystkich …., którzy ze strachem w oczach, spanikowani, gapiąc się cały czas w nawigację, bezmyślnie wjeżdżają na skrzyżowania blokując je po zmianie świateł, a z nimi całe miasto. A wystarczyłoby tak po 500,- i byłoby po sprawie . Gwarantuję.
Wracamy wzdłuż bulwaru, jeszcze raz jesteśmy na placu z fontanną . Skręcam w prawo i
Dojeżdzamy do Placu Zwycięstwa ( Piata Victory ), wielki plac z tunelami pod spodem, wielkimi budynkami dookoła a przede wszystkim z z wielkim gmachem rumuńskiego Parlamentu na uboczu.
Widać stąd też ciekawie wygladajacą wieżę muzeum rumuńskiego chłopa czy czegoś w tym rodzaju. Przejeżdżamy obok i po chwili dojeżdżamy do placu z
pomnikiem lotnika 🙂 Żartuję, choć bardzo podobny do tego ze Żwirek , ale nie. Po chwili okazuje sie, że to pomnik bohaterów lotnictwa.
Jeszcze kawałek dalej Plac de Gaull’a, skręcamy w lewo i po chwili wyłania się Łuk Triumfalny ( Arcul de Triumf ).
Wypisz , wymaluj Plac de Gaulle’a w Paryżu. Na tamtym stoi Łuk Triumfalny, na tym też , identyczny, tylko flaga w jego środku rumuńska, ruch spory, nie ma się gdzie zatrzymać. Robię kilka kółek dookoła placu robiąc zdjęcia. Po chwili udaje mi się zaparkować i to przy samym placu. NO !
A to baranki te rumunki. Trzeba było sobie ten łuk wybudować na tym wcześniejszym placu to wszystko byłoby jak w Paryżu, albo zamienić nazwy.
Koniec tej błyskawicznej wycieczki po Bukareszcie , jeszcze tu bez wątpienia wrócimy .
Już bez kombinowania jedziemy w kierunku wylotówki na Ploeszti. Szeroka, dwupasmowa aleja, drzewa i zieleń po obydwu stronach. Za nami Łuk Triumfalny , przed , kolejny wielki gmach. Dom Wolnej Prasy, czy coś takiego, prezentujący się nie gorzej niż Pałac Parlamentu , może trochę mniejszy. Tym bardziej że leży na jednej linii z łukiem triumfalnym. Nieźle to wygląda.
Ta zieleń po bokach to wielki Park Herastrau ( Park Karola ) położony nad dużym jeziorkiem o tej samej nazwie . Przejeżdżamy mostkiem nad jakąś wodą ( zaraz do tego wrócę ) i po chwili lądujemy w Macu 🙂
,ZNACZEK . Iwonka zamawia, ja próbuje coś znaleźć w necie. Słabe, bo słabe, ale jest darmowe WiFi. Szukam informacji o uliczce ze starówki. No i proszę.
Okazuje się , że Strada Lipscani w przeszłości była jedną z najważniejszych ulic handlowych w Bukareszcie. Budynki głównie XIX wieczne. Niestety, zostały upaństwowione w 1948 roku. W 1977 trzęsienie ziemi. W 1980 r. władze komunistyczne przkazaly je w użytkowanie Cyganom, którzy doprowadzili je do całkowitej ruiny.
Ale wróćmy do tej wody .
Z tymi rzekami w Bukareszcie to jest ciekawa sprawa. Tak naprawdę przez Bukareszt przepływają dwie rzeki. O ile Dumbowica płynie aż z Fogaroszy i nawet po regulacji w centrum miasta jest rzeczką raczej sporą, to Colentina przy niej to ledwo mały, kilkunastometrowy kanałek . Jednak to właśnie tej drugiej Bukareszt zawdzięcza większą część swojego uroku. Malutka Colentina już przed samym miastem zmienia się w ciąg naturalnych i sztucznych jezior będących jednym szlakiem wodnym płynącym przez całą północną cześć miasta. Dopiero przy wschodnim ringu wraca do swojej naturalnej postaci. Jezior jest bagatela …..osiemnaście, każde o innym kształcie i położeniu wobec siebie, wyglądają jak rozlewająca się po okolicy rzeka.
Jedno się kończy, zaczyna kolejne. Wszystkie mają swoje nazwy. Nad nimi położone są większe parki i tereny rekreacyjne rumuńskiej stolicy.
Patrząc z góry na mapkę Bukaresztu niezmiernie trudno uchwycić prawie niewidoczną, prostą linię Dymbowicy, za to Colentina ze swoimi jeziorkami wygląda jak wielka rzeka, pełna meandrów, tam, zakoli, mostków i wysepek .
Jadąc z pod łuku triumfalnego do wylotówki na Ploeszti cały czas po prawej stronie mieliśmy wielki Park Herastrau położony nad jeziorem o tej samej nazwie i bardzo znany ogród botaniczny , jeden z największych na świecie. Jest w Bukareszcie jeszcze kilka innych sporych jezior, głównie sztucznych. Np. Morri powstałe ze spiętrzenia Dymbowicy tamą i wpuszczeniu jej dalej do miasta kamiennym korytem. W tej samej okolicy już nad uregulowaną rzeką znajduje się znany ogród botaniczny, przejechaliśmy wcześniej obok niego. Jest też nieduże jezioro Cismigu otoczone XIX wiecznymi ogrodami .
Podsumowując : Bukareszt położony jest na siedmiu wzgórzach. Jest pełen zieleni , wody i wspaniałych XIX wiecznych budowli. Często nazywany jest Paryżem Wschodu. Zresztą cały stary Bukareszt to taka biedna kopia Paryża. Te bulwary , łuk triumfalny , parki, pomniki, architektura kamieniczek które przetrwały kataklizm . Niestety chaos w stylach , mieszanka zabytków z nowoczesnością powoduje , że trudno się w tym połapać. To co ocalało często pochowane jest między nowymi budynkami albo tymi socrealistycznymi z Burvar Unirii.
Trzeba tu przyjechać na kilka dni i na spokojnie to wszystko obejrzeć, szczególnie parki. Boulevard Ateneum, kilka pałaców i Cerkwii.
Jeszcze jedna ciekawostka .
Podobno tylko jedna osoba dostąpiła zaszczytu przemawiania z balkonu w Pałacu Parlamentu . I nie był to Nicolae Caucescu . W 1992 roku przed wiwatującymi tłumem wygłupił się niejaki Michael Jackson . Palnął z balkonu do ludzi „ kocham was mieszkańcy Budapesztu ” Czym wzbudził niesmak i rozczarowanie.
Jesteśmy w Macu .
Szybkie , byle jakie papu i odpalamy w stronę Ploeszti. Zatrzymuję się jeszcze przy przydrożnym sklepiku , żeby kupić wodę i winogrona. Obok wiszą sznury czerwonej , podłużnej cebuli. Już mnie korci , ale Iwonka wybija mi je z głowy.
Po kilku kilometrach trafiamy jeszcze na anteny . „Wolna Europa ” czy co ? 🙂
po chwili lecimy już w stronę Sinai.
Droga do Ploeszti mignęła jak mgnienie oka, nie udało mi się wjechać na autostradę ale i tak. . Droga do Ploeszti mignęła jak mgnienie oka Rzut oka na rafinerię i Lu na Sinaię . Tuż przed nią widzę na parkingu stojącego białego busa . Obok niego stoi kilka , może nawet z dziesięć białych wysokich figur Matki Boskiej. Spore te figury , ale kapliczki w Rumunii też niczego sobie. Do ostatniej chwili byłem przekonany , że to święte figury . Nagle patrzę a to stojące przy samochodzie , młode siostry zakonne. Dziewczynki zatrzymały się na ….papieroska. Stały tak sobie popalając. No , nie . Musiałem to uwiecznić! Niestety , z tyłu jechały samochody , droga dwujezdniowa, co prawda nie rozdzielona pasem zieleni , za to podwójną ciągłą linią. Przy tym ruchu w obie strony nie odważyłem się , normalnie zawróciłbym bez wahania. Stwierdziłem, że jak palą to jeszcze im się trochę zejdzie. Zawrócę gdzieś dalej pomyślałem i tak jechałem minimum cztery kilometry. Jak już mi się udało zawrócić i wrócić na parking, po siostrach nie został nawet dymek z papierosa a takie były fajne. No tak, ale teraz musiałem jechać ponad kilometr w drugą stronę, żeby znów zawrócić. Dom wariatów.
Cały czas jedziemy doliną Prahovy, która płynie po lewej stronie. W dole jakaś mała tama z elektrownią, po prawej góry. Dojeżdżamy do, wiaduktu nad wąwozem Florei.
Zwykły wyasfaltowany mostek. Jednak moje czujne oko wypatrzyło coś obok niego. Trochę zarośnięty przez krzaczory, bardzo stary kamienny most, tuż obok tego nowego. Nie było specjalnie miejsca do parkowania, przycupnąłem przy skarpie, złapałem aparat i jazda. Otrąbili mnie nieco, ale niespecjalnie się tym przejąłem. Most świetny, zupełnie nieróżniący się od innych zabytkowych w Grecji czy we Włoszech. Krótki, ale za to na wysokich filarach. Pod spodem dwa łuki. W dole mała wyschnięta rzeczka, a może droga. Opstrykałem go trochę i po chwili wjechaliśmy do Sinai mijając wioskę o fajnie brzmiącej nazwie Posada.
Wjechaliśmy do miasteczka. Tu w górach, pod wielkimi drzewami było już zupełnie ciemno. Zaczęliśmy szukać noclegu. Duże hotele od razu odpadły z braku miejsc i cen. Byliśmy jednak pewni, że przy tej ilości pensjonatów na pewno coś znajdziemy, zresztą było wcześnie. Pojeździliśmy trochę po kurorcie zaglądając tu i ówdzie. Pensjonaty eleganckie, podświetlone, widać z zewnątrz, że niczego w nich nie brakuje. Zaglądamy do jednego, no niby jest ładny i przyjemnie byłoby tu spędzić noc, ale cenę ma zaporową.
Szukamy dalej. Strome uliczki kręcą się we wszystkie strony, mam wrażenie , że ktoś rozrzucił te domki po wzgórzach wśród drzew tak na chybił trafił. Zakręt, sto metrów ostro w górę, zakręt i kolejny raz to samo, po bokach bramy do posesji. Jedna z uliczek skończyła się przy bardzo ładnych dwóch pensjonatach. Iwonka poszła na przeszpiegi. Dogadała się z właścicielem, ale za duże pieniądze i postanowiliśmy jeszcze poszukać, nie zamykając sobie tu drogi, prosząc o przytrzymanie pokoju przez godzinę. Pan zgodził się. Wykombinowaliśmy, że jak odjedziemy kawałek od Sinai to kwatery będą tańsze. Tok myślenia słuszny tyle , że tu w górach nie bardzo można znaleźć coś poza miasteczkami. Ruszyliśmy jednak w stronę Busteni i Azuga czyli kolejnych miejscowości na trasie do Braszov. Jechaliśmy tędy wcześniej dziesięć dni temu, niestety przespałem ten odcinek. Obydwie miejscowości wraz z Sinaią i innymi w okolicy to znane rumuńskie kurorty narciarskie. Pełne tras, nartostrad i wyciągów. Warto by tu kiedyś przyjechać zimą . W Austrii, Francji i Włoszech był już prawie każdy, ale w dzikiej Rumunii ? Wiem , że to wyzwanie , ale też coś nowego :). No i jak obciachowo brzmi 🙂
Gdzie byliście w tym roku na nartach ? W Rumunii, ha, ha, piękne , każdego powali 🙂
Nie dojechaliśmy chyba nawet do końca Sinai a tu po prawej Motel Riviera. Co tam, próbujemy, zaczyna lać deszcz, Iwonka biegiem do środka do recepcji . Gdy znika w środku podjeżdża starszy pan z małżonką czymś jak małe Punto w magicznym czerwonym kolorze z białym pasem przez środek machy i dachu. I nic by nie było w tym dziwnego, poza tym że byli potencjalną konkurencja do pokoi, gdyby nie to, że środek punciaka był w takich samych barwach. Może u małolata wyglądałoby to fajnie, ale u emeryta. Tym bardziej, że facio był wielki, a punciak tak mu do gdzieś do pasa :). Poleciałem ostrzec Iwonkę o konkurencji i na zwiady. Iwonka właśnie się dogadała, podobno jest jeszcze jeden czy dwa pokoje, za stówkę !!! , no po prostu fuks. W motelu duża restauracja z wielkim telewizorem. No, no, nieźle. Dziś cała masa pucharowych meczyków. Wychodzę na deszcz po graty. Targamy wszystko na pierwsze piętro. Iwonka przodem, śpieszy się trochę. Zapala światło w łazience i słyszę …. jak zaczyna się głośno śmiać. Pytam o co chodzi. Sam zobacz. Zaglądam i teraz już razem w ryk :)))) . Myśleliśmy, że już niewiele rzeczy może nas na świecie zaskoczyć , a jednak.
Wspaniałe rozwiązanie, nikt by na to nie wpadł. Grzejnik pod prysznicem , czyli pomysł szalonego hudraulika, rumuńska myśl techniczna. Już prędzej spodziewałbym się tego po Bułgarach. Ciekawe jak to działa? Może jak brakuje ciepłej wody to można sobie co nieco do grzejniczka przytulić. Uśmialiśmy się, nie powiem.
Rozpakowaliśmy rzeczy, kąpiel i wyluzowani zeszliśmy na kolację . Zasiedliśmy oczywiście w zasięgu telewizora, nie było to trudne , bo wisiał na ścianie, nieomal pod sufitem . Niełatwo było coś wybrać z rumuńskiej karty. Angielska wersja nie załatwiała sprawy, bo to coś co po angielsku było „beef” lub „pork” niewiele mówiło w jakiej jest postaci. Z Iwonką jak zwykle nie było problemu , „zielono mi” i po sprawie. Ja zaś musiałem coś wykombinować. Zawsze staram się jadać potrawy lokalne, które są wizytówką rejonu lub kraju, w którym jesteśmy. Iwonka pomogła, coś tam znaleźliśmy. Powiedziałem pani, że proszę o mięsko i pomasowałem się wymownie po brzuchu. Pani od razu skumała o co chodzi, zapytała czy większą, czy mniejszą porcję, ale nie czekając na odpowiedź oddaliła się w stronę kuchni. Po chwili wylądowało przede mną pyszne zimne piwko, przed Iwonką salad z twardym białym serem i mogłem się wreszcie całkowicie poświęcić oglądaniu meczu.
Właśnie kończyłem piwo , kiedy pojawiła się pani z głównym daniem. Wyglądało co najmniej dziwnie. Ziemniaczki jak ziemniaczki, ale obok leżało osiem ( dobrze , że nie cztery ) małych ruloników z kapusty, a raczej kapustki. Obstawiałem, że mogą to być gołąbki tylko zawijane w marynowane, winogronowe liście. Spróbowałem.
Prawie trafiłem, były to mięsne gołąbki zawijane w małe listki kwaszonej w całości kapusty. Pyszności, prawie jak nasze. Zresztą świetnie wyglądały takie maluchy na talerzu. Okazało się , że to SARMALE, tradycyjne rumuńskie danie obiadowe.
Pani się spisała. Było i mięsko, i lokalna kuchnia. Zniknęło to w moment. Pozwoliłem sobie jeszcze na ciorbę de burta, czyli flaczki tylko z dodatkiem śmietany, popiłem kolejnym piwkiem, obejrzałem do końca meczyk i poszliśmy do pokoju. Jakoś poradziliśmy sobie z tym kaloryferem. Wyszedłem na balkon. W ciemności słychać było szum potoku, całkiem blisko majaczył zarys wielkiej góry, tuż nad nią księżyc. Przez drzewa widać było oświetloną, bialutką, elegancką rezydencję. Reszty prawie nie pamiętam, tylko jakieś delfiny pływały przez całą noc w niewyłączonym telewizorze.
Cd Część 13
Sinaia – Pałac Peles