Część 1
Słowacja – Tokajskie Pivnice
Mieliśmy wyjechać koło 8-9 tej.
Jeszcze to jeszcze tamto i zrobiła się druga. Dzień wcześniej też spałem trzy godziny , bo przecież wszystko inne trzeba porobić przed wyjazdem , a niby kiedy jak wracasz do domu koło ósmej. Woziłem więc pod siatkę sąsiada ( w cień gdzie sięga zraszacz ) doniczki i skrzynki z kwiatami. Podlewałem jeszcze wszystko na maxa, żeby córeczka nie musiała przez kilka dni ratować zielicha. Nie chciałem już nic mówić , że istnieje szansa , że przez dwa tygodnie naszego urlopu pewnie będzie w Polsce lało i problem sam się rozwiąże . Tak było np. w zeszłym roku . Teraz pisząc to , wiem już , że teraz tak było. Żal nam było dziecka , bo w końcu miała wakacje ale ogród dzięki niej i paskudnej pogodzie przetrwał bez jakichkolwiek strat. Ale do rzeczy 🙂 Około drugiej wpakowaliśmy się wreszcie do Toyki i po cichu nie budząc już maleństwa wyruszyliśmy w podróż. Zakładałem , że jak co roku spokojnie dojadę na rano do granicy , potem przelecę Słowację i za dnia Zamienie się na jakiś czas z Iwonką , która przejedzie spokojne Węgry i jeszcze za widoku będziemy szukali noclegu gdzieś w północnej Rumunii. Postanowiłem dla odmiany pojechać inna trasą niż zwykle , co prawda tylko częściowo ale inaczej. Zwykle jedziemy przez Radom, Rzeszów do Preshov i Miskolca… albo przez Cieszyn , Żilinę , i Bańska Bystrzycę do Budapesztu i …dalej. Tym razem stwierdziłem , że z racji zmęczenia , nocy ( to akurat lubię ), i samego czasu i wygody pojadę katowicką do Krakowa , a później przez Bochnię , Krynicę do Preshov. Tylko odcinek Bochnia, Krynica , Preshov normalna drogą. Trochę dalej ale większość trasy dwupasmówka i autostradą a nie krajowymi popierdówkami pełnymi fotoradarów od Radomia aż do Barwinka i Preshov. Iwonka po kilkunastu kilometrach już spała wiec ze spokojem i muzyczka świetną drogą jechałem na południe. Minąłem Tomaszów Maz. I zacząłem się błąkać , co jest do mnie zupełnie niepodobne, lubię jeździć w nocy i rzadko mam problem ze snem J. Nie zrobiłem nawet setki a już było po mnie , natychmiast zjechałem na stację z silnym postanowieniem , że kimnę dwadzieścia trzydzieści minut i wystarczy. Nacisnąłem przycisk rozkładania fotela i po chwili spałem jak Iwonka. Obudziłem się zdziwiony chyba po dwóch godzinach. Ruszyliśmy dalej . Iwonka śpi , dojeżdżam do Piotrkowa , no masakra jakaś znowu mnie bierze. Ujechałem ledwo 2222 kilometrów . Zebrałem się w sobie i dojechałem jakoś do Częstochowy. Tu zamieniliśmy się . Jeśli miałem dojechać do Rumunii za dnia to musiałem odpocząć. Z reszty pamiętam piąte przez dziesiątę zjazd na autostradę , punkt poboru opłat i jakiś beznadziejnie oznakowany zjazd z autostrady w samym Krakowie końcówkę tuż przed Bochnią . Pierwszy raz jechaliśmy tamtędy , więc nie wiedzieliśmy czy zjeżdża się przed Bochnią czy za ? Chyba zjechaliśmy za wcześnie . Stanęliśmy na stacji benzynowej i wypiliśmy jakąś lurę .
Zamieniliśmy się i jazda.
Ostatecznie pojechaliśmy przez Brzesko i dalej do Czchowa nad Dunajcem.
Po drodze nagle zauważyliśmy jakis zamek a raczej wieżę , znacznie górująca nad okolicą. Okazało sie , że to właśnie zamek w Czchowie . Sama miejscowość położona nad Dunajcem , jest tu mała zapora i jezioro Czchowskie.
kawałek dalej zobaczyłem wspaniałą basztę z polską flagą , od razu pomyślałem o Massiji w Serbii. Tak samo wyglądała wystając z drzew. Nie wiedziałem jeszcze , że wbrew pozorom znajduje się po drugiej stronie drogi i , że jest to Zamek położony na małym pagórku tuż nad samą wodą. Nazywa sie to miejsce Wytrzyszczka. Ale było jeszcze przed nami.
Zatrzymałem się i wjechalismy do małego miasteczka z przedziwnym rynkiem , Jeździło się po nim w przeciwnym kierunku , zupełnie jak w Anglii.
Jedziemy nad samym jeziorem , ładnie tutaj, po lewej na wzgórzu, ruiny Zamku Tropsztyn , te , którego wieżę widzieliśmy z Czchowa. Niestety nie dla zwiedzających , pozamykane wszystko, może jest za wcześnie , szkoda. Zresztą cała okolica była tu bardzo ładna , po lewej w dole rozlewiska Dunajca , jego zakola , łąki, kolejna zapora w Rożnowie , przed nią jezioro o tej samej nazwie.
droga prowadziła nad rozlewiskami rzeki …../ . Tuż przy drodze stało jeszcze jakieś małe zamczysko , niestety niedostępne dla zwiedzajacych.
Spodobało mi się to wożenie mnie, znowu zamiana, po paru zakrętach fiknąłem .
Obudziłem się już chyba po słowackiej stronie.
Trasa nam zupełnie nie znana , droga do Preszov niczym nie różniąca się od innych , no może mniej kręta ale za to widoczki jakby lepsze. Nie było tych typowych dolinek , w których w każdej jest jakiś wysoki komin, cementownia lub jakiś inny zakład i kilka typowych bloków z płyty doskonale znanych nam z czasów komuny.
Nagle wjechaliśmy do jakiegoś niepozornego nieznanego nam miasteczka.
Ujrzeliśmy duży kościół i czerwone dachy starówki. Ciekawe.
Patrzymy a tu mury obronne
baszty , podobnie jak w Levocy. Dziwnie znajome ale na pewno tu wcześniej nie byliśmy
a na pewno tu wrócimy.
Od razu ustalilismy , że jedziemy dalej a to miejsce będzie naszym kolejnym celem przy podróżach w te rejony.
Pożegnał nas widok na dwie baszty. To było Bardejov. Przyjdzie i na nie pora.
Nie zatrzymując się, wjechaliśmy do wsi Klusov gdzie ujrzelismy wspaniałą krytą trybunę miejscowego stadionu .
Zaraz potem kolejna wioska o pieknie brzmiacej nazwie z jeszcze piekniejszym herbem. Kobyły.
Żarty żartami , przy wyjeździe zobaczyliśmy wspaniałe widoczki utwierdzające w przekonaniu , że żniwa w pełni.
Ślicznie to wyglądało , krążki słomy porozrzucane jak zabawki.
Bardzo nam się to podobało
Chwilę po tym krajobraz się wyrównał i znaleźliśmy się przed samym Preszov . Już po chwili pokazały nam się znane z poprzedniego wyjazdu ruiny zamku ……
a po chwili byliśmy już na drodze do Koszyc , omijając oczywiście 30 kilometrowy odcinek autostrady za który trzeba byłoby wykupić tygodniową winietkę za prawie stówkę. Droga porządna , równoległa do autostrady , zresztą widać z niej jadące autostradą samochody.
Iwonka mineła Koszyce i skierowała się na Węgry w kierunku Miszkolca. Do granicy z Koszyc góra 10 -15 km . Mimo iż jechaliśmy już tą droga kilkanaście razy nigdy nie spróbowaliśmy nawet zastanawiać się nad pewnym znakiem,
Może za szybko tamtędy jeździliśmy , inna sprawa , że zwykle mijaliśmy to miejsce wczesnym świtem lub wracając do kraju późna nocą . Co ciekawe w najbliższej wiosce reklam tyle , że juz dawno powinniśmy sprawdzić te okolice , fakt , że zwykle koncentrowałem się na reklamie owczego sera na znaku.
Może to majowy wyjazd do Tokaju wreszcie otworzył nam oczy. Jednocześnie przyszło nam coś ciekawego do głowy. Będąc w maju w Tokaju , wybraliśmy się do Sarospatok na wycieczkę . Nasz nowo poznany kolega Węgier namawiał nas na pojechanie do SATORJAUJHELY , dodając , że po słowackiej stronie też jest jakiś ciekawy zamek , czy jego ruiny. Wtedy niestety zabrakło nam czasu . Widząc , że jest dopiero koło południa i po sprawdzaniu , że tą drogą dojedziemy do Satorjahujhely , potem przez Tokaju i dalej już wg planu do Rumunii . Skręciliśmy i ruszyliśmy do tych piwnic. Przed pierwszą wioską postanowiłem , że nie będę łaził po ludziach taki nieogolony , jak lump. Szczere pole , upał , ba ! , żar z nieba , jakieś rachityczne drzewko a pan Marek goli się w najlepsze w bocznej szybie Toyki . Jak zwykle w takiej sytuacji , droga którą przejeżdża w tygodniu pewnie trzy samochody , akurat w tym momencie staje się wyjątkowo ruchliwa, nawet trafia się jakiś rozklekotany autobus. Lekko poirytowany myję się w mineralce niemalże cały i po chwili przyjemnie odświeżony i przebrany pakuję się do samochodu. Wjeżdżamy do wioski.
Nie ma żywego ducha. Płynie jakiś głęboki strumień przez który co kilkanaście metrów przerzucone są drewniane kładki ( mostki) umożliwiające podjazd do posesji.
Jesteśmy chyba jedynymi ludźmi w okolicy . Puchy , nie ma zywego ducha . Wreszcie trafiamy na idącą kobietę , ta z grubsza tłumaczy nam gdzie co jest w tej wsi. Szukamy tokajskich piwnic , jesteśmy ciekawi jak sprawa Tokaju ma sie od słowackiej strony.
Od czasu do czasu widać jakieś informacje dotyczące wina
i ziemianki czy raczej obmurowane wejścia do podziemnych winniczek , zupełnie inne jednak niż te w Egerze .
Niektóre zabezpieczone solidną, kutą ozdobną kratą.
Dlaczego Tokaj na Słowacji ? Przed pierwszą wojną był to jeden kraj i jeden rejon. Po podziale na Czechosłowację i Węgry część winnic znalazła się po słowackiej stronie , zachowała jednak tradycje i nazwę Tokaj . Podążając zgodnie ze wskazaniami trafiamy do eleganckiego domu z napisami informującymi o produkcji Tokaju , czegoś w rodzaju muzeum , czy sklepu.
Decydujemy się jednak na inną winnicę .
Oddaloną nieco od głównej drogi.
Nieprawdopodobne, mamy kupę szczęścia , trafiamy na parę słowackich turystów. Młodzi ludzie właśnie dogadują się z właścicielem na zwiedzanie podziemnych składów.
Ale fart. Sami byśmy tego nie załatwili , nie przyszłoby mi pewnie do głowy , żeby szukać na tym zadupiu jakiegoś gospodarza i do tego ściągnąć go do piwnicy, żeby nas jeszcze po niej oprowadzał.
Ale wyszło super . Gość zaprowadził nas do murowanego wejścia do piwnicy
gdzie za drzwiami zaczynał się stromy , długi korytarz ze schodami prowadzącymi w głąb ziemi.
Tam znajdowały się inne korytarze pełne wnęk ….
nisz i innych zakamarów wypełnionych po brzegi butelkami z Tokajem…
Większość z nich omszała , pokryta specyficznym dla takich miejsc grzybem .
Część korytarzy i składzików elegancko podświetlona dla podkreślenia wyjątkowości tego miejsca
I tak w całej częsci piwnic udostępnionej zwiedzajacym
W pozostałej części składy butelek tokaju leżakujące w normalnej procesie produkcji .
Ciemno trochę to i robienie zdjęć mocno się skomplikowało ale co tam , zawsze coś widać. Z lampą zdjęcia do niczego ale co robić, kilka zrobiłem . Niestety nie mają tego uroku co te ciemne.
W kolejnych korytarzach rzędy wypełnionych tokajem beczek ,
Świetna sprawa !
Na niektórych beczkach płaty … penicyliny … , że tak to nazwę .
Odłączyłem się na chwilę od wycieczki i ruszyłem w pełen beczek korytarz
długi był , beczek dziesiątki , po pewnym czasie skończył się półką z butelkami . Szybko wróciłem aby nie denerwować gospodarza
Tak mijaliśmy kolejne tunele pełne leżakującego tokaju , w jednym z nich na mocno przykurzonych beczkach stał sobie mały antałek … zupełnie jak ze starego filmu o piratach.
Kawałek dalej weszliśmy do podziemnej komnaty przeznaczonej do degustacji trunków. Zupełnie jak na Węgrzech . Niestety impreza tylko przy wcześniejszej rezerwacji.
Były też mniejsze salki , w zasadzie wszystko gotowe do degustacji.
Po kilkudziesięciu metrach zobaczyliśmy światełko w tunelu … to było wyjście , dziwne uczucie .
Pan Macik prowadzi nas jednak dalej i innymi schodkami wydostajemy sie z piwnic trafiając od razu do sporej , biesiadnej sali już na powierzchni. Kominek , stare graty , jakieś piece i poroża. A przede wszystkim ławy czekające na spragnionych gości.
Dalej sklepik ,
w nim wszelkiego rodzaju dobra.
Jest typowy Tokaj ale ku naszemu zaskoczeniu też inne do tego musujące wina.
Dwa , trzy , cztery Punty.
Zwykłe butelki do Tokaju, wydawałoby się , że nic wielkiego.
Patrzę. A ten drogi jak nieszczęście , czteropuntowy. 25 € ,
inne po dwie dychy. Aż takimi smakoszami nie jesteśmy .
Za to buteleczka za 10-12 € w zupełności wystarczy aby dogodzić naszym podniebieniom.
Robię kilka zdjęć równiutko ustawionych butelek
Na szczęście są też w bardziej przystępnych cenach . Od razu dokonujemy zakupów .
Nie szalejemy jednak , nie mamy pojęcia jak zachowają się celnicy na granicy rumuńsko ukraińskiej i czy nie odbiorą tego jako przemyt , czy kontrabandę .
Pan Macik , bardzo miły opowiada jeszcze cykl produkcji i zalety każdego z trunków. Opowiada dokąd export uje swoje wyroby i w jakich ilościach . Z duma opowiada o Anglii i Ameryce.
Zaglądam do drugiej komnaty , a tam stary kaflowy piec , kredens , jakaś stara kanapa i cała masa staroci . Extra.
Robimy sobie jeszcze fotkę przy wejściu do piwnicy , zostawiamy to wszystko boskiej opiece
i zadowoleni ruszamy w drogę . Co prawda nie planowaliśmy jechać tędy ale nic nas nie goni , w końcu jesteśmy na wycieczce.
Przeciskamy się przez niewielkie zalesione wzgórza , na jednym z ostatnich ruiny zamku Slanec o którym sporo nam opowiadał Peter z Egeru . Bardzo mocno zniszczone ,
oglądamy przez lornetkę ale nie wspinamy się do niego . Zresztą sporo przez nią widać, a i z samych zamków niewiele zostało .
Na Słowacji jest mnóstwo takich pozostałości . Z daleka jeszcze jakoś to wygląda ,z bliska okazuje się , że to niedostępne ruiny lub , że trzeba się do nich ostro wspinać . Jedziemy w stronę Węgier , w oddali majaczy jakaś wielka samotna , zielona góra
CD część 2 – Węgry