Część 15
Sigishoara, Biertan, Sibiu
i początek DN 67 C
Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów i wjeżdżamy do miasta .
Sigishoara to ponad 30 tysięczne miasteczko wzniesione w średniowieczu przez niemieckich osadników. Uważa się ją za jedno z najlepiej zachowanych średniowiecznych miast Europy Środkowo-Wschodniej, Mieszkali w nim Sasi , okupowali Turcy, było częścia Austro-Węgier, dopiero po I wojnie stało się rumuńskie.
Zaczyna się nieźle . Próbuję robić zdjęcia ale drutów jak zwykle taka ilość że nazywam to to dramatem fotografa. Już z daleka widac ładne domy na wzgórzach. Stare, takie habsburskie, CK austrowęgierskie. To prawdopodobnie hotele. Nie mylę się .
Dojeżdżam do skrzyżowania . Po prawej rzeczka Wielka Tyrnava i wielki biały od razu widac, że prawosławny sobór.
Domki na wzgórzu ładnie poukładane, tak kaskadowo. Skręcam w lewo do centrum, przynajmniej tak mi się wydaje. Wkoło kolorowe kamieniczki .
Pięknie, tylko te druty i samochody psuja wszystko. Nasza wiedza o Sigishoarze jest duża. W końcu przez kolejnych kilka lat chcieliśmy tu przyjechać. Kilka razy przejeżdżaliśmy niemal tuż obok … i się nie udało. Teraz to był najważniejszy punkt programu. Mijamy kolorowe secesyjne kamieniczki, byle jak ozdobione reklamami, ale bez dramatu. Po kilometrze widać już słynną wieżę zegarową , znaczy, że jesteśmy na miejscu. Szukam parkingu a tu nic. Jak z nieba spada nam puste miejsce przy miejscowym skwerze. Cienko, maluchem by się nie wcisnął. Mam ten dar, to się nazywa talent 🙂 , że bez bólu mieszczę się i to bez specjalnego kombinowania. No dobrze , ale co teraz ? Stoją znaki informujące o opłatach. Nawet są podane kwoty. Grzecznie mówiąc wysyłam Iwonkę na drugą stronę do czegoś w rodzaju kiosku. Wraca i mówi , że teraz to spoko i możemy stać tu za free. Kolejny dylemat , znów Toyka pełna naszego dobytku, zostaje porzucona. A tam, idziemy. Zabraliśmy demonstracyjnie wszystkie aparaty i od tak od niechcenia klapnąłem klapą. Tak dla pozorów, że niby nicczego wartościowego tam nie ma. Ruszyliśmy w górę starą uliczką przechodząc obok wspaniałego kiedyś budynku, niestety dzisiaj w kolorze cementu.
Po odnowieniu na pewno będzie dominował nad tym skwerem.
Kolorowo tu i pieknie, w górze widać zegarową wieżę. Już z daleka widać, że to wyjątkowa budowla.
Niemal identyczna z tą w Sashiz z tym, że dużo ładniejsza, w końcu to ta była wzorem dla tamtej. Żeby do niej dotrzeć posuwamy na górę starą uliczką pełną kolorowych kamieniczek.
Podchodzimy pod wieżę. Cudeńko. Nie dosyć, że wielka to jeszcze ma strzelisty czubek i zegar , który od ponad trzystu lat odmierza mijający czas. Do tego kolorowa mozaika na dachu.
Poniżej widoczny taras widokowydla turystów. Tuż pod nią otwory strzelnicze i okno. Później okaże się się, że przez nie wyjeżdżają figurki gdy zegar wybija pełną godzinę .
Na razie podchodzimy do bramy. Wieża nad nami, przed nami starówka.To co można zobaczyć na zdjęciach w internecieu absolutnie nie jest podkolorowane. Ona maprawde tak wygląda. Stajemy na placu pod wieżą . Nie bardzo wiemy od czego zacząć, gdzie nie spojrzymy, bajecznie kolorowo. Pogoda też zmienna, momentami pełne słońce, chwilami budyneczki osłonecznione jak cukierki.
Walimy do wieży, wchodzimy po małych schodkach . Tuż za nimi kasa. Kupujemy bilety, ale od razu odpuszczamy robienie zdjęć w muzeum . Szkoda kasy na pstrykanie eksponatów w jednej czy drugiej sali pewnie i tak coś pstryknę. Iwonka czujna, od razu zauważa, że zakaz dotyczy całej wieży oprócz tarasu widokowego. Posuwamy na górę. Z początku schodkami wchodzimy na półpiętro. Tam Sala Tortur, nic specjalnego, jedno pomieszczenie. Wyżej Muzeum Historyczne. W nim kolekcja mebli, wyrobów rzemieślniczych, mnóstwo zegarków i innych starych pierdół.
Jest też makieta Sigishoary. Całe miasto w miniaturze.
Po za tym gablotki jak gablotki , pełne kunsztownych wyrobów. Nic nowego, zupełnie jak w muzeum. Walę z przyczajki kilka zdjęć. Nie mam pojęcia czy wyjdą bo Iphonem po cichaczu, z ukrycia. Niestety nie wyszły, wszystkie poruszone. Wchodzimy wyżej. Już fajniejsze od muzeum są strome, drewniane, skrzypiące schody . Wtarabaniliśmy się wreszcie do dużej podzielonej śiankami sali .
W przeciwieństwie do Iwonki nie byłem uważny. Patrzę, mruga na mnie. Spojrzałem po sufitach. W mordę, wszędzie kamery. Zupełnie nie rozumiem po co. Wystarczyłoby jakieś dziesięć lejków na dole i wszyscy byliby zadowoleni. Stajemy przed wielką szybą. Za nią coś jak wielka maszyna tkacka lub coś w tym rodzaju.
Domyśliliśmy się, że ta skomplikowana maszyneria to mechanizm zegara. Nagle, zahuczało , zaskrzypiało i okazało się , że jesteśmy szczęściarzami . Własnie w tym momencie ruszył mechanizm zegara. Kręciły się kółeczka , przemieszczały zapadnie , klekotało fajnie to wszystko.
Nagle otworzyło się małe okienko w ścianie i dopiero teraz zobaczyliśmy ozdobne figurki wyjeżdżające przez nie na zewnątrz. O każdej pełnej godzinie pojawia się inna. To własnie te figurki widać z dołu w małym okienku wieży. Kamery kamerami, ale nie mogłem się powstrzymać. Przyznam, że ta cała maszyneria była wielką atrakcją. zapomniałem dodać, że była wielkości sporej zamrażarki i mimo setek lat działała bez zarzutu. Zostało nam już tylko wejście po wąskich schodkach. Wychodzimy na taras widokowy i ….
Dookoła czworokątnej wieży stara, przepraszam bardzo stara balustrada . Wieża kwadratowa więc widok na cztery strony świata, jak to na wieży 🙂 Do drewnianej balustrady przybite bardzo stare mosiężne tabliczki. Na każdej z nich nazwy europejskich miast i odległości do nich. Nazwy też wyjatkowe np. Londa…. . No co to może być ? Londyn ? ” Nie ma takiego miasta Londyn, jest Lądek, Lądek Zdrój. Jest Warszawa ,
Budapeszt, Wiedeń.
Ja, syn dekarza od razu zauważam niestandardowe odprowadzenie wody z wieży. rynna .
Oryginalne rozwiązanie, długa rynna , niczym nie podparta, tym bardziej natakiej wysokości. Ciekawe jak się mają sprawy podczas deszczu, tam na dole. Iwonka nie zwracająca uwagi na takie pierdoły wyhacza dwie tablice wiszące nad głową. To odległości do biegunów.
Podoba mi się . Jest tu jeszcze tablica porównujaca wysokość wieży do innych punktów w mieście.
Teraz rzecz najważniejsza. Widok na Sigishoarę. Sigishoara nie na darmo uznawana jest na jedno z najładniejszych miasteczek. Nie sądzę żeby znalazł się ktoś tak zmęczony, żeby nie wszedł na górę i nie spojrzał na roztaczającą się stąd malowniczą panoramę miasta i okolicy.
Tak naprawdę to jedna z najważniejszych atrakcji. W dole miasteczko. Widać kamienice, skwer i samochod.
Za tym wszystkim dachy domów, jakieś manufaktury i zielone wzgórza. Przechodzimy za tę śmieszną rynnę, w dali nic ciekawego za to w dole Kościół Dominikanów. Rządki kamiennych schodków i wąskich nieregularnych uliczek prowadzacych na wzgórze . Spacerujacy nimi turyści. Pstrykam co chwilę mosiężne tabliczki z odległościami do różnych stolic. Przechodzimy na stronę skąd widać wzgórze. Cały czas szukamy tzw. szkolnych schodów, prowadzacych do kościoła na wzgórzu. Taka jest jego oficjalna nazwa. Stąd ich nie widać zresztą nie wiemy gdzie szukać.
Pod nami wspaniała starówka.
Z góry zupełnie malutkie kolorowe kamieniczki. Kawałek dalej baszta. Dalej kolejna tylko zupełnie inna. To nie jest rumuńskie, to saskie miasteczko. Ten styl, ta zabudowa. Za basztą z tej wysokości niespecjalnie już wysokie wzgórze, a na nim wystajaca wieża kościoła. Latam z lornetką po całej wieży.
Co kawałek wystają z zabudowań rózne baszty. Każda nosi nazwę swoich fundatorów. Jest wieża cynowników, kożuszników, kowali , rzeźników i innych profesji. Kiedyś było ich 14 do dzisiaj pozostało dziewięć wraz z zegarową.
Obchodzimy jeszcze kilkakrotnie taras i czas wracać na dół. Próbuje popstrykać trochę. Uważam jednak bardzo na kamery Ale tak z drugiej strony, co mi może powiedzieć taki strażnik , czy starsza babcia pilnująa tu porzadku. Nie jestem aspołeczny, ale nie rozumiem tych zakazów. Nie jesteśmy w ambasadzie ani w jakimś strategicznym wojskowym obiekcie. Jeszcze raz oglądamy mechanizm zegara i powoli schodzimy. Teraz już na luzie przegląd gablotek i po chwili jesteśmy na dole. Zaczepia mnie jeszcze jakiś Polak, ale po kilu moich radach zabiera rodzinę i posuwa na górę. Przed nami piękna krótka uliczka, ale najpierw mały placyk. Rozłożyli się tu jacyś z plackami, naleśnikami a co najgorsze, z kiełbaskami. Już chcę się złamać, ale cena za coś tylko przypominającego kiełbaskę skutecznie mnie zniechęca. Zresztą z grilla czy rusztu miała w sobie tylko zapach tlącego się węgla drzewnego. Paskudztwo. Za nami wieża i kolorowe i uliczki.
Ślady Sasów są niemal wszędzie
Parę kroków do przodu i wchodzimy w małą uliczkę. Ludzi sporo. Nie dziwota. to wspaniałe miejsce. Mijamy kolorowe kamieniczki, pod każdą z nich mały straganik z pamiątkami i pocztówkami. Na razie odpuszczamy, szukamy bankomatu. Przechodzimy na pobliski ryneczek, to Plac Cytadeli. Wkoło kolorowe kamieniczki, przed nami dom w czerwonym kolorze. W nim urodził się podobno Vlad Palownik czyli hrabia Dracula, ale nie różni się niczym szczególnym od innych domów, po prostu na ścianie znajduje się informująca o tym tabliczka. Nad wejściem wisi wykuty z żelaza smok. Mieści się tu restauracja i Muzeum Broni. Dom jest równie piękny jak inne. Szkoda, że przyozdobiony tragicznie brzydką figurką a raczej kukłą wampira.
Patrzymy w dal. No tak, to jest właśnie to miejsce gdzie wszyscy robią to magiczne zdjęcie z Sigishoary. Chyba wszyscy turyści mają takie właśnie ujęcie.
Niesamowity urok kolorowych , prześlicznych, wąskich, małych kamieniczek. Niezapomniany widok. Chyba najładniejsze zdjęcie z całej podroży.
Po obydwu stronach może stupięćdziesięciometrowej uliczki ciąg renesansowych kamienic o niespotykanie kolorowych elewacjach. Każda w innym kolorze, po prostu śliczne.
W nich małe hoteliki i restauracyjki, te są w zasadzie na każdej uliczce. Spacerkiem idziemy w kierunku wzgórza. Nagle przed nami drewniana konstrukcja, powiedzmy brama.
To jest to . Słynne schody Sigishoary prowadzące do Biserica din Deal (Kościóła na Wzgórzu) z 500-letnimi freskami i słynnym oltarzem. Podchodzimy do wejścia, obok małe stragany z barachłem. Przed nami dziura i zaczynające się w całości zadaszone schody. Przy wejściu tabliczka , z datą ich budowy.
Jest ich chyba 177 , liczyłem. To taki ponad stu metrowy tunel pod dachem. Schody pną się ku kościołowi i budynkowi szkoly. Zadaszono je w 1642 r. tylko po to żeby młodzi adepci nie tłumaczyli się, że nie mogą iśc na zajęcia lub mszę, bo im pogoda nie pasuje.Od tej pory deszcz i śnieg nie stanowiły już żadnej wymówki. Świetne , prawda ? Nawet nazywają się – Szkolne Schody.
Tuptamy powoli w gore, jest ich trochę, nie powiem. W połowie robię parę fotek, ale nie wiem czy po ciemku coś będzie widać. Wreszcie dochodzimy do końca. Uffff!!!. Znowu jasność. Przed nami bryła potężnego kościoła
alejka prowadzi w lewo. Dochodzimy do budynku liceum, to tu musieli tuptać ci uczniowie.
Wejście do kościoła z drugiej strony, po chwili stajemy przed wejściem. Okazuje się , że nie ma teraz zwiedzania bo właśnie zaczął się koncert organowy. Czemu nie, kilka €uro i wchodzimy. Kościół duży ale bardzo surowy w wystroju.
Chyba weszliśmy w przerwie między utworami, bo jest cisza. Z grubsza oglądamy pierwszą jego część gdy zaczyna się nieść po kościele muzyka. Siadamy na ławach, na uboczu. W głównych rzędach dużo ludzi, aż jestem zaskoczony.
Usiedliśmy i wczuliśmy się w muzykę. Efekt świetny. Kościół ma doskonała akustykę. Organista gra różne religijne pieśni i inne barokowe sekwencje. Nawet zaczałem nagrywać. Przesiedzilismy tak z pół godzinki i… ruszyliśmy po cichutku na obchód kościoła. Łatwo powiedzieć po cichutku jak każdy krok niesie się po całym kościele.
Mimo to obeszliśmy go dookoła doszliśmy do jednego z najcenniejszych jego zabytków. Pięknego ołtarza z 1520 roku poświęconego Św. Marcinowi, który namalował Jan Stwosz, syna Wita – twórcy Ołtarza Mariackiego w Krakowie. Powoli ruszyliśmy osobno do wyjścia. Na zewnątrz, tuż za dziedzińcem brama. Za nią na porośnietym zaroślami zboczu mnóstwo nagrobków, ale jakieś takie inne .
Na szczęście jest tablica, która wszystko wyjaśnia . To saski cmentarz, niemieckie napisy na nagrobkach. Stare bardzo, mimo to wszystko zadbane. Jest też tabliczka z informacjami o kościele.
Wynika z niej , że Biserica din Deal
to najbardziej reprezentacyjny obiekt Sigishoary. Czy ja wiem? Kościół jak kościół. Zbudowano go w stylu gotyckim na wysokości 1373 m npm. Takie dane podawała też tabliczka na wieży zegarowej. Jego budowa trwała około 200 lat. Początkowo był to kościół katolicki, później stał się głównym kościołem luterańskiej części mieszkańców Sighisoary.
Czas wracać . Ile człowiek może obejrzeć monastyrów i kościołów w tak krótkim czasie. Wracamy do schodów. O proszę, przy wejśćiu siedzi sobie rumuński Lennon wraz Dylanem .
Pogrywają na gitarach standardowe hity. Wrzuciłbym im coś do czapki, ale lejków u mnie zero. Powolutku schodzimy. Fajne, niespotykane miejsce.
Spacerujemy po wąskich uliczkach
niesamowicie wyglądają te kolorowe kamieniczki.
Ogladamy pocztówki i różne interesujące nas obrazki. Nie wiem czy wystarczy nam ścian w domu, żeby to co już mamy powiesić a ciągle dokupujemy nowe. Kręci mnie ta kiełbacha ale wytrzymuję. Kręcimy się trochę po rynku i uliczkach.
Idziemy do znajdującego się tuż obok wczesnogotyckiego kościóła Dominikanów, którego wnętrza zdobią typowe dla Siedmiogrodu sprowadzone przez kupców tureckie kobierce. To główny kościół Sasów luterańskich.
Niestety jest zamknięty, tak, że z podziwiania kobierców nici. Może i dobrze bo mam szczerze dosyć świątyń. Wychodzimy ze starówki bramą pod wieżą zegarową. Uliczka jak marzenie. Po bokach mury, nad nami wieża.
Przed nami uliczka wyłożona kostką. Piękne miejsce.
Gdzie nie spojrzymy historia na wyciągnięcie ręki.
Jeszcze tylko kilka kamieniczek i prawie jesteśmy na skwerze.
Za nami wspaniały widok na wieżę. Wspaniałe miasteczko o niezwykłej historii.
.
Zbliżamy się do samochodu.
Tuż obok na ławeczce, kilku starszych „artystów” spożywa piwo. Toyka w stanie nienaruszonym , mandatu żadnego , łatwo poszło. Powolutku oglądąjąc resztę miasteczka wracamy do trasy na Sibiu. Jeszcze raz rzut oka na prawosławna cerkiew i w drogę .
Co dalej ? Odpuszczamy Transalpinę i jedziemy do Oradei czy szybko do Sibiu, tam może jakaś starówka i nocleg w Sebes ? W Sebes zaczyna się wjazd na Transalpinę, ale też tędy prowadzi droga, którędy najczęściej wracaliśmy do domu. Zresztą z Sebes widać Karpaty więc w pewnym stopniu będziemy mogli ocenić pogodę i nasze możliwości.
Wybieramy to drugie. Myślałem, że za kilkadziesiąt minut będziemy w Sybinie. Niestety 🙂
Gdzieś tak po dwudziestu kilometrach przejeżdżamy przez kolejną kolorową wioskę, Saros de Tarnave. Dojeżdżam do małego skrzyżowania. Medias prosto, Biertan w lewo. Wiemy , że w Biertan jest znany warowny kościół, podobno jeden z tych ważniejszych więc skręcamy. Po kilkuset metrach po prawej stronie nieduże wzgórze, U jego podnóża fortyfikacje. Za nimi widać gmach kościoła.
Brama jak zwykle zamknięta, ale nie będziemy latać do każdego „ewangelika”, bo są podobne do siebie i dosyć skromne w środku. Większa atrakcję stanowią mury obronne i cała ta warowna część obiektu. Z tej strony niewiele widać poza solidnym wysokim murem .
Pomyślałem , że z pobliskiego wzgórza będzie lepiej widać. Nie byłbym sobą jakbym nie pojechał jakąś polną drogą w krzaki, no i lenistwo wyszło ze mnie. Ruszyłem więc w górę obok murów. Droga wyjątkowa, jak zawsze, do tego wcięta w skarpę . Minęliśmy kościół ale zawrócić nie ma ani jak , ani gdzie. Chciał nie chciał pcham się dalej. Po kocich łbach dojeżdżam wreszcie do jakichś lichych zabudowań. Ledwo to stoi, cud, że ma dach. Bieda aż piszczy .
Od razu zaatakował mnie uśmiechnięty mężczyzna, zrozumiałem, że chce fajkę. Proszę, czemu nie. Żeby zawrócić musiałem podjechać jeszcze kawałek. Prawie wjechałem na podwórko jakimś biedakom. Zawróciłem i nagle opadła nas chmara dzieci dla których byliśmy nie lada atrakcją .
Kompletnie nie byliśmy przygotowani na taką akcję. Żadnych cukierków na wierzchu, nic. Mało mi serce nie pękło jak częstowałem mamusie fajkami patrząc jednocześnie tym maluchom w oczy i nic dla nich nie mając. Trochę mi przeszło jak zauważyłem, że nie proszą o „bonbony” tylko o €uro. Żal było patrzeć na tę piątkę.
Powoli ruszyliśmy z powrotem przejeżdżając wzdłuż wiklinowego płotu.
Przy dróżce nadal stał uśmiechnięty Rumun, a prędzej Cygan, trudno powiedzieć. Coś tam skomentował wskazując na sąsiadów. Dałem mu jeszcze kilka fajek, po czym ruszyliśmy w dół zostawiając za sobą tę całą rozpierduchę. Droga przepiękna 🙂
ale widok na całą wioskę i kościół. Widać wieżę kościoła, tylną część murów i coś jak basztę. O to mi chodziło.
No to mamy kolejna fortyfikatę za sobą. Nic wielkiego , o co tyle szumu.
Jednak coś nam nie pasowało. Miało być Biertan kilkanaście a ujechaliśmy tylko kilkaset metrów. To nie to, przyszło nam do głowy. Atakujemu dalej. Wioska biedna, ale elewacje domków kolorowe jak cukierki .
Dominują kolory od wściekłego różu do majtkowego fioletu.
Są też i inne kolory :)))))
Bidnie ale czyściutko. Kawałek dalej wpadamy w środek stada. Poczciwe, brązowe krasule nic sobie nie robią z naszej obecności i lezą po bokach aż boję się czy boczne lusterka przeżyją to spotkanie.
Z wioski wyjeżdżamy wąskim asfaltem, który teraz kręci się przez kilka kilometrów między sporymi górkami. Słońce już za nimi ale jeszcze widno, trzeba się streszczać, bo niczego nie zobaczymy, zostało jeszcze z pół godziny. Nagle, coś widać . W dali za mgiełką, no pięknie. To jest to ! Nad czerwonymi dachami wioski widoczny ogromny kościół, co najmniej jak katedra. Strzeliste ceglane dachy, wspaniałe wieżyczki . To widać z daleka, ciekawe co będzie dalej.
Zaczyna się małe miasteczko.
Z początku typowe kolorowe kamieniczki przy samej drodze. Zaraz jednak wjeżdżamy na wielki rynek , a raczej plac, pełen zieleni, alejek i typowych dla takiego miejsca obelisków i pomników miejscowych bohaterów. Dookoła tego rynku kilkanascie, może dwadzieścia ładnych odrestaurowanych domów.
Trzeba gdzieś zaparkować. Decyduję się na parking tuż przed wejściową bramką prowadzącą gdzieś do środka kościoła i restauracją tuż obok.
Właśnie podjechali tu przed nami jacyś Niemcy. Sasi nie Sasi, chyba nie maja zaufania do miejscowej ludności, bo gdy rodzina wybiera się do twierdzy to kierowca, chyba ojciec niecierpliwie się kreci, nie wiedząc co robić. W końcu przy samochodzie zostaje parka młodych. Chyba jego córka z chłopakiem. Zdziwiony jestem bo to małolaty a tak przy rodzicach wyciągnęli fajki i palą jak dzicy. Widać mało ich obchodziły tutejsze atrakcje. Stwierdziłem, że skorzystamy z okazji, zaparkowałem za nimi i jazda do środka. Spoglądam w górę,
i lecimy do środka. Wejście od razu z rynku przez małą bramkę. Niestety jak zwykle jesteśmy za późno i jest po ptakach, szkoda . Można jednak to wszystko obejść spokojnie dookoła . Między zabudowaniami a fortyfikacjami prowadzi wąska ścieżka.
Idziemy. Niemcy robią to samo. Ruszamy wzdłuż ogromnych murów , wszystkie wzmocnione kamiennymi podporami i wysokie , że hej.
Nie wiemy , że w srodku są dwa a w strategicznych miejscach nawet trzy rzędy takich umocnień.
Niestety omija nas przyjemność spaceru miedzy nimi, ale widziałem takie zdjęcie w przewodniku. Nie wiem czy to legalne ale… uroczo to wygląda.
MUR x 3
Niesamowite miejsce, jeden mur, drugi za nim. Widać ogromne, strzeliste wieże o ciekawych kształtach.
Podobnie jak mury, pełne otworów strzelniczych. Za nimi wysoka konstrukcja kościoła. Wielkie to wszystko. Imponujące.
Po drugiej stronie drogi płynie mały strumień, za nim chłopskie zabudowania. Żeby do nich dojechać trzeba przeskoczyć przez mostek. To coś dla mnie. Uwieczniam go zastanawiajac się czy wystarczyłoby mi odwagi przejechać Toyką po nim. Nie ma mowy.
Jesteśmy dokładnie w połowie drogi dookoła kościoła. Z tej strony przypomina o swoim obronnych możliwościach
Po częściowym obejściu warowni dookoła, wchodzimy w uliczkę prowadząca do rynku. Są tu saskie domy, perfekcyjnie odnowione. Wszystkie poświadczone ozdobną tablicą.
Jednocześnie jest stąd chyba najlepszy widok na fortecę w Biertanie.
Z tej strony widac aż 6 może wiecej różnego rodzaju wież i wieżyczek z główną zegarową na czele. Po drugiej stronie odnowione eleganckie stare domy. Cudeńka jak w niemieckich miasteczkach. Wychuchane jak cukiereczki. Na elewacji napisy świadczące o sakim pochodzeniu budynku i jego gospodarza, że pobudowano go w 1766 roku. Kawał czasu. Dochodzimy do rynku. Tuż przy rynku wspominana wcześniej restauracja. Budyneczek odrestaurowany.
Głodni nie jesteśmy, na szczęście bo ceny w środku też pewnie są saskie i to wcale nie na poziomie tych Sasów z Siedmiogrodu.
Robimy kilka zdjęć i czas w drogę. Już prawie ciemno, szkoda. Mijamy kolorowe domki.
Wracamy do głównej drogi i między lilowymi domkami ruszamy w stronę Sibiu. Zaczyna się zmierzch.
Wcześniej mamy Medias. Zjeżdżam co prawda w stronę starówki a raczej jakiejś wystającej z ciemności ładnie oświetlonej wieży. Ale tak na pierwszy rzut oka stwierdzamy zupełnie niesłusznie, że to nic wielkiego i wracamy na drogę do Sibiu. Trudno, nie da się być wszędzie. Okaże się później, że tracimy przepiekną starówke w Medias. Nie wiemy jeszcze, że los będzie jednak łaskawy i już niedługo zwróci nam się ta decyzja z nawiazką. Po półgodzince jestem w Sibiu . Sporo wiemy o tym mieście. Co ciekawe byliśmy tu kilkanaście razy, niestety za każdym razem tranzytem gnając do kraju w ostatniej chwili, nocą na zbity pysk. Sibiu na trasie z BG jest w takim miejscu do którego dojeżdża się wieczorem po całym dniu jazdy, głównie przez górzyste zapchane drogi Rumunii. W druga stronę to samo. Po wyjeździe z Polski na noc lub wieczór najczęściej jest się tu mocno po południu nastepnego dnia.W zasadzie po dwunastu albo więcej godzinach drogi. Nikomu raczej nie przychodzi do głowy zwiedzanie miasta w takim stanie. Jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy przenocowanie tutaj. Może dlatego, że szkoda było drogi, bo jadąc dalej można było dojechac do BG praktycznie koło północy. Teraz wydaje mi się to głupie, ale wtedy głównym celem była Bułgaria.
Nie trwało to długo i wjechaliśmy do Sibiu .
Sybin został założony w roku 1190 przez saskich kolonistów. Już pod koniec czternastego wieku był ważnym centrum handlu i rzemiosła , już wtedy istniało w nim 19 gildii. Obecnie część populacji miasta nadal stanowią Węgrzy i Niemcy,
15 marca 1849 w czasie powstania węgierskiego, w okolicach Sybina miała miejsce ważna bitwa pod dowództwem gen. Józefa Bema dowodzącego powstańcami węgierskimi przeciw połączonym siłom austriacko-rosyjskim.
Sybin był jednym z najważniejszych miast warownych w Europie Środkowej. Liczne pierścienie wokół miasta zbudowano z glinianych cegieł. Południowo-wschodnie umocnienia jako trzy równoległe linie wciąż są widoczne ( skoro tak mówią, to może są , nie widzieliśmy tegopo ciemku, trudno ). Pierwsza linia to ziemny nasyp, druga to 10-metrowej wysokości czerwony mur z cegły ( I to widzieliśmy ) trzecia linia składa się z wież połączonych ścianą 10-metrowej wysokości. Wszystkie fortyfikacje połączone są labiryntem tuneli i korytarzy, służącym dawniej zapewnieniu transportu między centrum miasta a liniami obrony. W 16 wieku zostały dodane do fortyfikacji bardziej nowoczesne elementy, głównie bastiony. Dwa z nich przetrwały do dziś. Z fortyfikacji do Dolnego Miasta prowadzą strome schody zwieńczone gdzieniegdzie arkadami. Tego nie widzieliśmy, ale nie ominie nas w przyszłości wizyta w Sibiu. W dzień.
Nie jest póżno. Planów żadnych, poza tym do Sebes blisko a tam przenocujemy. Szukamy starego miasta. Z początku idzie nam ciężko, bo jest specyficznie połozone, wieczorem po ciemku trudno dostrzec co znajduje się za linia kamienic ułożonych w linii za zielonym bulwarem. Pytamy młodą dziewczynę o drogę. Trudno jej nam wytłumaczyć a nam zrozumieć, że właśnie jesteśmy przy starym mieście. Minęliśmy długi fragment solidnych murów obronnych i wjechaliśmy w pierwszą małą, ciemna uliczkę. Z duszą na ramieniu zostawiliśmy tam samochód. Były tam parkometry, ale nie wiadomo było o co chodzi. Z początku szukałem jakiegoś kiosku czy sklepu sprzedającego bileciki jak Sigishoarze, ale niczego nie znalazłem i olaliśmy to. W końcu był piątek i koło dwudziestej. Bałem się jednak jak zwykle o zawartość samochodu. Jak nic nas ktoś tu przetrzepie. Weszliśmy w małą uliczkę.
Ku naszemu niemałemu zaskoczeniu, co chwilę mijały nas, idące z naprzeciwka roześmiane grupy przebierańców .
Już z daleka słychać było muzykę. Znak, że coś się dzieje. Im głośniejsza muzyka tym wiecej przebierańców, czyli , że dobrze idziemy. W okolicznych knajpkach, restauracjach i ogródkach ani jednego wolnego miejsca. W końcu zobaczyliśmy coś jakby wejście na wielki plac wypełniony po brzegi ludźmi. No to znowu fuks , pewnie jakiś festyn. Po chwili wkręciliśmy się na rynek . Tu dla odmiany nie było ciasno mimo iż ludzi tysiące bo i rynek wielki.
To Piata Mare, jak sama nazwa wskazuje największy plac miasta. Jak by niebyło 150 długości na 100 m szerokości.
Po środku zupełnie nikogo, dziwne. Rozejrzeliśmy się dookoła . Piękna sprawa. Śliczne podświetlone barokowe kamieniczki, różne gmachy utrzymane w tym samym klimacie.
Z daleka widać było scenę i koncertujący zespół otoczony przez liczną grupę fanów. A muzyczka , ho, ho . Taki Gothic Rock. Od razu przypadła mi do gustu.
Za sceną barokowy budynek z herbem miasta, to Blue House. Połaziliśmy trochę między straganami, a wystawione było ich dziesiątki. Jedzonko wszelkiej maści, miejscowe specjały, szaszłyki, żarcia kupa.
Wszystko co tu zobaczyliśmy to wspaniała niespodzianka, lepiej nie mogliśmy trafić. Najpierw oblecieliśmy wstępnie bazarek, ale tylko tak kontrolnie, żeby wiedzieć gdzie co jest. Wkoło placu rozstawione budki i budeczki a w nich obrazy, figurki, pamiątki, mnóstwo pierdół. Miody, przyprawy, konfitury. Zapachy, mięcho, szaszłyki, słodycze, wata cukrowa, prażone bakalie w cukrze. W głowie może się zakręcić szczególnie głodnemu.
Do tego wszędzie przebierańcy, jakieś damy dworu, rycerze.
Na wprost piękny front kamienic w tym Pałac Burkenthala, jeden z największych barokowych zabytków Rumunii. Dawniej siedziba gubernatora Transylwani obecnie Narodowe Muzeum Burkenthala.
Zaraz obok wybudowany w latach dwudziestych poprzedniego wieku wspaniały półokrągły budynek …. a w nim ….. informacja turystyczna . No i siedziba burmistrza. Piękna, okrągła, fasada pełna okien, ozdób, balustradek, kolumn . Art. Nouvaux
Obok bardzo wąskie przejście tuż obok rzymskokatolickiego kościoła z wysoką wieżą i przejściem pod spodem.
W przejściu okrągły słup ogłoszeniowy a na nim plakat, który wszystko wyjaśniał.
Trafiliśmy na festiwal folkowy. Ale fuks. Dobrze, że odpuściliśmy to Medias. Przeszliśmy pod wieżą kościoła na drugą strone na ….Piata Mica nieco mniejszy od poprzedniego, ale równie piękny, do tego o nieregularnych kształtach. Niedaleko widać było Ewangelicką Katedre Św. Marii z wieżyczkami krytymi ceramicznyni, kolorowymi płytkami. Ładna, ale idziemy w przeciwną stronę. Te dwa połaczone ze sobą place i okalające je budynki tworzą ścisłe centrum starego miasta.
Piata Mica, czyli Mały Rynek ma nieco wydłużony, nieregularny kształt. Plac połączony jest z Piata Mare różnymi tajemniczymi przejściami.
Gdzieś tu w pobliżu jest most odlany z żelaza, ale nie idziemy tam, z resztą jest ciemno a i innych atrakcji fura.
Piata Mica , to w zasadzie jedna wielka restauracja, duże ogródki, to takie miejsce, że pewnie ludzi tu pełno przez cały czas. Pamiętajmy, że to w końcu ARTYŚCI 🙂
Na końcu placu kolejna scena. Grają coś innego, coś raczej dla młodzieży, bo rytmy współczesne.
Kawałek dalej dochodzimy do kolejnej wieży z dużym podświetlonym zegarem, to wieża Rady, jeden z symboli miasta.
Pod nia dwa bliźniacze , pieknie oświetlone tunele
prowadzące na uliczkę będącą częścią większego placu. Wszystko wspaniale oświetlone .
Okoliczne budynki , restauracje . Świetne miejsce.
Namawiam Iwonkę na pozostanie tu do końca imprezy, ale narzeka, że ją głowa boli i źle się czuje. Wiem jak to brzmi :), ale tak było. Pochodziliśmy jeszcze trochę oglądając zabudowę .
Kawałek dalej odkryliśmy długi kolejne przejście, mały tunelik. Zaczynał się niepozornie obok restauracji i przechodził pod całą kamienicą wychodząc na kolejną ulicę. Rewelacja.
Ludzi tu mnóstwo, ale nadal jeżdżą tędysamochody, aż do samego placu, a nawet po nim.
Wracamy. Przechodzimy tunelami na drugi plac, te są wspaniale oświetlone, w dzień pewnie nieskazitelnie białe. Nad nami Turnul Sfatului, wspominana Wieża Rady.
Fajnie tu jest, żeby nie ta głowa to nieźle byśmy tu zatańczyli. pal licho ten powrót. Po prostu byłby szaleńczy, ale tak naprawde to mamy jeszcze mnóstwo czasu. Jakbym się uparł to następnego dnia po południu bylibyśmy w domu, w sobotę. Tak że nie ma paniki, tylko ta głowa 🙁 Co robić ?
Po krótkich negocjacjach zostawiam Iwonkę pod opieką, niezłomnego Rolanda ( pomnik na placu ) a sam idę oglądać inscenizacje walk rycerskich i na koncert. Chłopaki walczą białą bronią, wirtuozeria na całego, nie jest niebezpiecznie, ale iskry z szabli sypią się jak złoto.
Obok krecą się w tańcu młode dwórki .
Jest też kilka szacownych, historycznych postaci, do tego masa mnichów, grajków, kuglarzy i takich tam średniowiecznych artystów.
Teraz do sceny na koncert. No ładnie, bujnąłem się kilka razy a ten się skończył. Przeszedłem na drugą stronę rynku odkrywając przyczynę pustego placu w tym miejscu.
Tu była po prostu fontanna.Wytryskujące na kilka metrów, prosto z granitowej kostki, pionowe strumienie wody. Było ich tam kilkanaście. No może ze dwadzieścia. Wystrzeliwały znienacka co kilka minut. Przy tym tłumie to fajna atrakcja, szczególnie dla przyjezdnych. Co prawda widac gdzie jest mokro ale …. :))
W pobliżu kuca grupka młodzieży, jak nic coś knują . W wiaderkach płonie ogień, wystają jakieś tyczki. Domyslam się, że będą puszczać ognie. Wiem o co chodzi. Lecę co sił po Iwonkę zastanawiając się jak ją przekonam, żeby mimo bólu głowy, przeszła ze mną w tamto miejsce. Oddalając się widzę jak część przebierańców z pomalowanymi na biało twarzami i w białych szatach rozciąga sznurki odgradzając plac z fontanną .
Nie ma co tracić czasu. Bez oporów po chwili stajemy w pierwszym rzędzie. W ostatniej chwili udaje się stanąć przy samym sznurku. Jak zwykle w takich sytuacjach zjawia się znikąd dziesiątki mam z dziećmi przepychających się niemiłosiernie. Twardo jednak utrzymuję strategiczną pozycję. Tłum naciska. Dziki nie jestem. Odpuszczam nieco. Pamiętam jak się kiedyś sam wściekałem, że stoi w pierwszym rzędzie wielkie chłopisko zasłaniając cały widok dzieciakom w tym mojej córce. Stanąłem za Iwonką i dalej ani kroku. Chłopcy, ale okazuje się że w zespole są również dziewczyny, strasznie się z tym wszystkim certolą. Może budują napięcie. Zupełnie niepotrzebnie, bo tłum napierający na przednie rzędy, mocno podnosi wszystkim z przodu ciśnienie. Mija dziesięć, dwadzieścia minut. Niby wszyscy grzecznie czekają, ale w głębi duszy to cały czas walka o utrzymanie pozycji. Najgorsze są łebki po dwadzieścia lat, staje jeden obok ciebie a po chwili przepycha się do niego cała banda rozpychając wszystkich dookoła. Nie jestem ułomkiem i nie jestem strachliwy. W idei zmieniania świata na lepszy, nie ulegam tylko zwykle stanowczo wyrażam swoje niezadowolenie. Tu też. Widząc bądź co bądź cudzoziemca synki pokornieją. No nic, czekamy na pokaz, ci nadal budują napięcie.
Wreszcie zaczyna się. Na początek wychodzi na plac kilku chłpaków z pochodniami.
Kręcą nimi wokół siebie . Efekt fajny . pochodnie tworzą pełne ogniste kregi.
Po chwili dołącza druga grupa. Nagle jednocześnie zbliżaja te pochodnie do ust i wydmuchuja nieznana nam substancję powodując powstanie ogromnej kuli ognia. Może to nie do końca kula, ale z tym mi się to skojarzyło. W każdym bądź razie ogień bucha z ust na kilka metrów. Efekt super.
Zaczynają znowu kręcić. Nagle odpala fontanna. Ogień w połączeniu z wodą wzbudza jęk zachwytu wśród podnieconej publiczności.
Zmieniają się, wybiegają nastepni. Trzymają w dłoniach po kilka pochodni, krecą nimi powoli , efekt niesamowity.
Na początku nie wydawało mi się to trudne, ale teraz to już najwyższy kunszt. Fontanna znowu odpala. Chłopaki nie zwracają na nią uwagi. Robią szybką hokejową zmianę. Część wraca rozpalić nieco już wypalone pochodnie, gdy kolejna grupa wyskakuje na plac. Trzymają płonace kaganki na sznurkach i cały czas krecą nimi dookoła . Już samo to wyglada fantastycznie. Rozpędzaja się. Widok marzenie. Wystrzeliwuje fontanna
a ci kręcą dalej obniżając pochodnie nieco ku ziemi . Te przygasają, ale uderzając w podłoże wyrzucają w powietrze tysiące iskier.
Fantastyczne
Znowu strzela fontanna . Efekt niesamowity, tłum klaszcze i pokrzykuje z uznaniem. To było coś. Pokaz trwa dalej, kolejna zmiana, popisy na całego. Staram się robić zdjęcia, a to niełatwe. Ciemno, wszystko w ruchu, aparat jest trochę za głupi na takie atrakcje. Trudno bedzie coś osiągnąć, ale zobaczymy. Na szczęście Iwonka kręci to wszystko. Mówię przestań, rób przerwy, bo karta mała i prawie pełna. Nie słucha, nie dziwie jej się. Jak tu przestać jak cuda się dzieją. Jeszcze chwila i po kreceniu. Nie wiemy ile potrwa jeszcze ten pokaz, ale widząc co dzieciaki wyprawiają czuje się, że nadchodzi kulminacja. Nagle wyskakuja wszyscy i odstawiają pokaz wszystkiego na raz.
Piekny widok. Ogień tworzący niesamowite kręgi, buchające kule ognia, choreografia wspaniała. Do tego co raz strzelajaca w górę woda. Bajeczka. Pokaz trwa już prawie pól godziny, a może to tylko kilkanaście minut. Jesteśmy tak zafascynowani widowiskiem, że czs nie gra roli. Nie wiem ile to trwało, ale było piękne. W końcu ekipa mocno wykończona, ognie już nie tej mocy i czas konczyć widowisko . Zasłużone wielkie brawa, na stojąco 🙂 W końcu wszyscy staliśmy . Brawa , brawa , brawa . Było na co popatrzeć .
Jak już wszyscy trochę ochłonęli i przestali liczyć na bisy, ktoś ze spikerów powiedział , że ekipa jest z Węgier. Było to wspaniałe widowisko. Dla samego tego warto byłoby gdzieś pojechać za nimi i to jeszcze raz zobaczyć. Ognie przygasły, strzeliła fontanna i …koniec. Nagle zrobiło się na placu jakoś tak ciemno i spokojnie . Coś się skończyło, ale piekne to było. Zachwyceni ruszyliśmy po straganach szukając czegoś do naszej kolekcji. Niestety nawet sporo było reprodukcji z widokiem Sibiu i Transylwani, ale albo już je mieliśmy albo były wielkie, jak obrazy zupełnie nam nie przydatne.
Znalazłem jeszcze pokrywę kanału do mojej kolekcji
Połaziliśmy jeszcze trochę po starówce i powoli zaczęliśmy kierować się w stronę samochodu. Uliczkami wracały całe tlumy poprzebieranych ludzi. Mineliśmy wszystkie ogródki i restauracje, ku mojej rozpaczy tylko je oglądając i po chwili byliśmy w pobliżu samochodu. Z duszą na ramieniu wyjrzałem za winkiel. Po pierwsze czy Toyka w ogóle stoi, czy czeskim zwyczajem ktoś mnie z byle powodu nie zholował ? Po drugie czy jest cała, czy ma szyby, czy wszystko gra ? Ku naszemu zadowoleniu i wbrew stereotypom krążącym posród znajomych samochód stał nietknięty i nie było za szybą żadnego „listka” , żadnej „pokuty”. Odetchnęliśmy z ulgą. Nie wiedziałem jeszcze, że jeszcze raz w tej podróży przeżyję emocje z tym związane, ale o tym będzie później. Wyjechaliśmy ze starówki i po chwili gnałem już do Sebes. Ale było fajnie. Kto by się tego spodziewał. Iwonka jak zwykle usnęła tuż po wyjeździe z Sibiu.
Po kilkudziesięciu minatach wjechałem do Sebes. I zaczałem szukać noclegu . Jeden motel drugi, ceny z kosmosu i miejsc zero. No tak, o dwunastej na co mogłem liczyc ? Poddałem się po kilku i zacząłem się zastanawiac co dalej. Co miałem robić, ciemno, po północy. Kolejny raz pożałowałem decyzji o pozostawieniu w domu szybko rozkładającego się namiotu. Nie zawadzał a zawsze mógł się przydać, nawet w szczerym polu. No cóż nie planowaliśmy spania po nocach na kampingach lub w krzaczorach. Doszedłem do wniosku, że przy głównej trasie nie ma co szukać.
Pomyślałem , że Transalpina to mała wąska, mało uczęszczana droga, więc może przy wyjeździe z Sebes znajdę jakiś mały motel. Najpierw zobaczyłem znak DN 67 a po chwili niebieski drogowskaz z napisem TRANSALPINA . Aż mnie ciarki przeszły z podniecenia. Żałuję, że nie zrobiłem mu fotki dla potomności, ale nie chciałem budzić Iwonki. Po kilometrze zauważyłem na uboczu śliczną podświetloną cerkiew. Udało mi się do niej dojechać opustoszałymi o tej porze uliczkami. Zatrzymałem się przed bramą i strzeliłem parę fotek. Iwonka otworzyła oczy, rzuciła od niechcenia okiem i ponownie zasnęła.
Motelu ani ciut. Pomyślałem , jadę dalej, na razie nie jestem zmęczony, jak ta cała Transalpina ma 167 km to do gór jeszcze kawałek, jeszcze trochę podciągnę. Jak będzie ciężko to zawrócę. Jak się uda. I tak bez pospiechu jechałem sobie kretą drogą między wzgórzami, później coraz wyższymi zalesionymi górami. Zaczeło się wszystko wkoło coraz bardziej zacieśniać. Noc niby ksieżycowa, ale łysy schowany za górami niewiele pomagał. Przjechałem kilka kilometrów, tak mi się zdawało. Patrzę , jest jakaś wioska . Ciemno jak w d… kawałek dalej jakaś oswietlona knajpa, ale wszystko pozamykane. Wygląda to na letnisko. No cóż jadę dalej. Czuję się nieswojo gdy kończą się zabudowania . Ksieżyc zniknął. Ciemnośc widzę, ciemność, ciemność widzę. Chyba są chmury bo z niczego zaczyna kropić, nie jest dobrze myślę. Jakieś światełka po prawej, chyba jakaś tama, ale po ciemaku nie widać.
W górze już tylko ciemne cienie gór na nieco tylko jaśniejszym niebie. Robi się wąsko, ale cały czas asfalt. Dojeżdzam do Sugag, Tu to samo, jest kilka domków i knajpa, ale zamknięta. Jadę doliną a raczej stromym wąwozem, pobocze się rwie. Myślę, że jakby co, to nie będzie jak zawrócić, jadę więc dalej. Nagle ulga. Wzdłuż całej drogi od strony rzeczki, może strumienia, ale po ciemku nie widać, ułożone betonowe bloki chroniące prze wypadnieciem z drogi. I tak powoli jechalem szukając miejsca gdzie by tu przespać. Niestety, osłony na drodze po kilku kilometrach zniknęły a dobra do tej pory nawierzchnię zastąpił dziurawy, przedwojenny chyba asfalcik. Coraz większy ogarnial mnie niepokój. Co zrobię jak nagle zaczną się serpentyny ? Będzie trzeba piąć się w górę. Martwię się czy będzie się jak zatrzymać i gdzie zawrócić gdybym wjechał we mgłę lub chmury
Znałem Transalpinę tylko z jednego internetowego zdjęcia i kilku dramatycznych wręcz opisów. Nie jestem tchórzem, ale znurzony już byłem i caly czas miałem w pamęci pierwszą nocną podróż Trasą Transfogarską we mgle. Jechałem jednak dalej. Na razie nie jest stromo. Po kolejnych kilkunastu kilometrach przciskania się niekończącym się wawozem, majac świadomość , że to co jest teraz to zwykła bułka z masłem, zagłębiałem się cioraz głębiej w środek wysokiego łańcucha Karpat. Droga nie była najgorsza od czasu do czasu na drodze pojawialy się kamienne osuwiska, droga była podmyta albo całkiem rozwalona, ale cisnałem dalej. Wreszcie dotarłem do czegoś podobnego do elektrowni wodnej i chyba zapory. Było tu trochę światła i coś podobnego do skrzyżowania i tu marna już i bardzo wąska asfaltówka się skończyła. Znaki do dupy, tam gdzie powinienem jechać, są jakieś tragiczne doły
Był niby stary znak OAZA, ale był tak nieczytelny, zresztą nie przypominał drogowego, droga za nim wygladała jak kamienne kartoflisko, że nieodwazyłem się dalej jechać tam po ciemku. Zawróciłem i stanałem przy oświetlonym budynku.Na mapce zapory nie było. Wyciągnałem navigacje , gdzie tam, w niej w ogóle niczego nie było.Ta nawigacja to straszna dupa. Kompletnie nie wiedziałem co robić. Wg mapki, ha, ha powinienem jechać w te krzaki. Zaryzykowałem wjazd na tamę, bo szła po niej droga ,ale kałuże były jak jeziora. Mimo to pojechałem …. Za tamą po dziesięciu metrach malutki placyk, jakieś strasznie stare maszyny, koparki i rozbita ściana góry , jak w kamieniołomie. Obok szopa i dwupasmówka w kolejną dolinę, ale taka wyjeżdżona przez drabiniaste wozy , stąd te dwa pasma. Zawracam raz, drugi i oświetlam długimi wszystkie znaki w okolicy i nic. Wychodzi na to, że jednak w te doły.
Przejechałem jeszcze raz na drugą strone zapory. Zaparkowałem na tym placyku. Wyłaczyłem silnik. Odchyliłem siedzenie i koniec.
CD Część 16
Transalpina