Część 14
Od Sinai do Sigishoary
Teraz do Braszow wzdłuż Prahovy, kręcimy się między górami.
Po drodze mijamy kolejno kilka znanych w Rumuni miejscowości narciarskich. Coraz bardziej mnie korci aby tu przyjechać zimą . To tylko te przy głównej drodze
a jest jeszcze kilka rozrzuconych po okolicznych górkach. Nie wygląda to źle . Góry wysokie, trasy przygotowane . Sam jestem ciekaw. Wg przewodników i reklam zima tu jest równie piękna jak u nas .
Przed nami Transylwania, po łacinie „kraj za lasem” , ale częściej zwana Siedmiogrodem od siedmiu saskich miast. Ta sławna siodemka to :
- Bistritz (rum. Bistriţa, pol. Bystrzyca)
- Hermannstadt (rum. Sibiu, pol. Sybin)
- Klausenburg (rum. Cluj-Napoca, pol. Kluż-Napoka)
- Kronstadt (rum. Braşov, pol. Braszów)
- Mediasch (rum. Mediaş)
- Mühlbach (rum. Sebeş)
- Schässburg (rum. Sighişoara)
W XII wieku król Węgier sprowadził na te ziemie niemieckich osadników . Chodziło o zaludnienie kresów państwa węgierskiego . Osadnicy broniąc swoich nowych ziem, broniliby jednocześnie jego królestwa. Byli to handlarze i wszelkiej maści rzemieślnicy co automatycznie doprowadziło do rozwoju tego rejonu a tym samym wzmocnienia jego obronności. Miejscowi nazywali ich Sasami. Rzemieślnicy zaczęli przybywać z całego cesarstwa, a świadectwem ich wiedzy i siły są wspaniałe miasta i zachowane do dziś fortyfikacje obronne, wzniesione aby ochronić grody przed tureckim zalewem. Trzon osiedleńców pochodził z zachodnich Niemiec ale też z terenów dzisiejszej Belgii, Holandii i Luksemburga. Świadczy o tym dialekt Sasów siedmiogrodzkich wykazujący do dziś wiele cech wspólnych z dialektami zachodnioniemieckimi i językiem niderlandzkim. Wszystkich Niemców określano mianem Sasów i ta nazwa przyjęła się dla całej tej grupy.
Najazd mongolski w połowie trzynastego wieku przyczynił się do spustoszenia dużych obszarów Królestwa Węgierskiego i choć Sasi bronili się zaciekle, wiele osad legło w gruzach.
W następstwie najazdu, w wielu miastach Transylwanii wzmocniono umocnienia i zbudowano zamki. Po poprawie bezpieczeństwa nastąpiła znaczna poprawa gospodarcza. Wiele miast i wsi zostało ocalonych dzięki Kirchenburgen lub charakterystycznym dla Sasów warownym kościołom z masywnymi ścianami i murami. Kościoły te, o wysokich wieżach z obszernymi hurdycjami, nierzadko z dodatkową basztą, otoczone były pierścieniem murów obronnych. Nierzadko podwójnych lub potrójnych. Często w wewnętrznym pasie murów umiejscowione były pomieszczenia gospodarcze i mieszkalne, połączone misternym systemem drewnianych galerii, zewnętrznych schodów i pomostów, tworzące ciekawe i rzadko spotykane rozwiązania architektoniczne. Rozwój ekonomiczny przyczynił się do wzrostu liczby ludności, utworzyły się regionalne ośrodki gospodarcze.
Mimo politycznych zmian na przełomie 19 i 20 wieku Sasom udało się zachować swą odrębność, pomimo prób ich rumunizacji po przyłączeniu tego obszaru do Rumunii po I wojnie światowej. W latach 30 część tutejszej ludności dała uległa ideologii nazistowskiej . Przez co Siedmiogród i inne skupiska mniejszości niemieckiej wykorzystane zostały przez Trzecią Rzeszę do uzupełnienia stanu niemieckiej armii walczącej w Rosji. Mężczyźni, często na siłę wcielani do armii, obawiając się represji władz rumuńskich pozostawali po wojnie w Niemczech. Sprowadzając tam później rodzinę i krewnych.
Po II wojnie światowej w Rumunii nie doszło do zorganizowanych akcji wypędzeń i wysiedleń ludności niemieckiej, jak to miało miejsce w innych krajach Europy Środkowej. Jednak dziesięć lat po zakończeniu wojny Sasi w socjalistycznej Rumunii traktowani byli jako obywatele drugiej kategorii. Ich domy i ziemię skonfiskowano, a około 30 tys. Sasów trafiło na roboty przymusowe do ZSRR. Ocalali, po zwolnieniu, często odsyłani byli jednak do Austrii lub Niemiec.
Spadek liczebności Sasów po II wojnie światowej spowodowany był stratami wojennymi oraz ich przed Sowietami do Niemiec.
Pod koniec lat 50 sytuacja ludności zaczęła się poprawiać. Zwrócono im skonfiskowane domy, otwarto niemieckojęzyczne szkoły i duszpasterstwa, powstawała niemieckojęzyczna literatura, dozwolone było używanie języka niemieckiego w przestrzeni publicznej.
Po przemianach politycznych w Europie Środkowej na początku lat dziewiećdziesiatych, rozpoczęła się fala wyjazdów, spowodowana chęcia poprawy warunków materialnych. Prawie 80 % Sasów wyemigrowało do RFN. Obecnie emigracja praktycznie już ustała, natomiast ma miejsce powszechna asymilacja.
Tyle o Sasach i Siedmiogrodzie, po niecałej godzinie wjeżdżamy do Braszow. Przejeżdżamy przez nie, nie zatrzymując się, objeżdżamy tylko jeszcze raz duży zielony plac, spoglądamy na ruiny zamku na wzgórzu i zmykamy szybko w stronę Sigishoary.
Przejeżdżamy przez przedmieścia . Po drodze Lidl , czy jakieś inne Bimbo 🙂 . Zachciało mi się chlebka z szynką konserwową i takim też ogórkiem. Cholera , smak i wygląd miało jak budynek naprzeciwko parkingu na którym staliśmy . Socjalistyczny odrapaniec, ogrodzony od ludu murem i do tego z budką strażczą na każdym rogu.
Nie dałem rady, wywaliłem wszystko, nawet ogórki mi nie przeszły. Francuski piesek, jak mówiła moja mama. Czasu coraz mniej, jest już po południu. Nie jest daleko, jest Piątek, przed nami kawał drogi do Polski, a jeszcze może wypali Transalpina , kto wie? Pogoda ładna, mijamy kolejne miasteczka, krajobraz całkowicie inny niż do tej pory. Po lewej linia Karpat , z każdym kilometrem oddalamy się jednak od nich. Pagórki coraz mniejsze, wraca pofalowany krajobraz pełen pól kukurydzy, słoneczników i małych zagajników. Piękne zbocza, najczęściej całkowicie pokryte łanami wysuszonych traw, a na nich stada owiec.
Spoglądam z nadzieją na słońce przebijające się przez chmury nad szczytami. Może jednak się uda z tą Transalpiną.
Mijamy kolejne kolorowe wioski. W nich stragany z arbuzami i melonami.
Po 30 km niespodziewanie ukazuje się nam zamek . No ładna niespodzianka , tego się nie spodziewaliśmy .
Na sporym stożkowatym wzgórzu porządne mury obronne , w nich baszty i jakieś budowle, z daleka słabo widać, ale sam zamek książkowy. W dole przycupnęło małe miasteczko Rupea. No to skręcamy.
Przejeżdżam powoli między kolorowymi domkami. Mieścinka pusta dzięki obwodnicy.
Po krótkim kombinowaniu udaje mi się dojechać aż pod samą bramę.
Okazuje się, że zamek jest w świetnym stanie, dopiero za chwilę dowiemy się, że po renowacji, ale o co chodzi ? Właśnie dlatego dobrze wygląda. Zatrzymujemy się na przygotowanym dla wycieczek parkingu i idziemy do bramy.
Teraz trochę historii i ciekawych informacji.
Twierdza Rupea jest jednym z najstarszych zabytków archeologicznych na terytorium Rumunii , Pomijając starożytne wykopaliska można tu znaleźć ślady miasta gdy nazywało sie jeszcze Ramidava , które później było częścią rzymskich fortyfikacji i nazwane przez nich Roman Camp Rupes. Pierwsze istniejące dokumenty zaświadczają o istnieniu fortecy już w 1324 kiedy zamek przejął Karol I i zajmował go prawie całe stulecie. W 1420 r został ponownie zwrócony mieszkańcom Rupei. Już wtedy zwał się Castrum Kuholm ( Kohalm ). Nazwa Kohalm odnosiła się do skały, na której został wybudowany czyli bazaltu i przetrwała aż do 1929 roku.
Z dokumentów wynika , że XV wieczna forteca była ważnym centrum handlu i rzemiosła, posiadała 12 cechów. To tak zwany zamek chłopski, którego fortyfikacje służyły jako schronienie dla ludzi mieszkających w okolicznych dolinach i na pobliskich wzgórzach. Na codzień niezamieszkały, służący tylko do ich obrony i z racji tego przez nich utrzymywany .
Zamki takie budowano na tych terenach między XIV a XVII wiekiem. Był strategicznie położony na skrzyżowaniu szlaków łaczących Transylwanię i Mołdawię z resztą państwa rumuńskiego i jego południowo-wschodnimi ziemiami. Wraz z innymi pobliskimi warowniami tworzył linię obrony tych szlaków przed Osmanami. Jednak w latach czterdziestych piętnastego wieku , kilkakrotnie najechany i złupiony przez Turków. W 1643 został całkowicie opuszczony po pożarze, który obrócił go w ruinę. Później znowu wrócili do niego Sasi aby sie w nim chronić.
W 1688 twierdza została bez oporu przekazana armii austriackiej która częściowo ją przebudowała.
W 1716, mury chroniły mieszkańców przed dżumą , która wybuchła w okolicy miasta i w całej Europie. W 1788 wieśniacy obronili się jeszcze przed napadem wojsk tureckich, jednak po dwóch latach miasto zostało ostatecznie opuszczone po ciężkiej burzy, która zniszczyła dachy i większość zabudowań. Od tego czasu pozostawało w ruinie. Sasi raz jeszcze przywrócili świetność fortecy jak i całemu regionowi. Było to w okresie międzywojennym. Niestety później , jak wszystko w okresie rządów komunistów zostało doprowadzone do całkowitej ruiny. Głównie z powodu masowego odpływu saskiej ludności do Niemiec.
Dzisiaj zamek Rupea jest ważną pozostałością kulturowego i historycznego dziedzictwa Rumunii . Jest udostępniony turystom ale całkowicie opuszczony. Do niedawna był w ruinie. W 2009 roku z unijnych i innych funduszy zamek został częściowo odbudowany.
Wchodzimy. Za bramą alejka przez czworokątny teren osłonięty z trzech stron murami dobudowanych do litej bazaltowej skały, z którą tworzą jednolity system obronny.
Tu kiedyś były zabudowania dla mieszkańców i pierwsza linia obrony. W każdym rogu solidna wieloboczna wieża. Z każdej z nich doskonały widok na inną część okolicy. Każda chroniła zamek ze swojej strony.
Jest też wieża mieszcząca chroniąca główną bramę tzw.
REDUT.??? Briancone???
Alejką dochodzimy do łukowatej bramy
. Od tego miejsca cała budowla tworzy spiralę podobną do muszli.
Rozpoczyna się w dolnej strefie, idzie wokół góry zmniejszając cały czas powierzchnię jak w muszli, a kończy się w górnej, najstarszej części twierdzy. Odtąd wszystko się zawęża. Tu znajdują się kolejne wieże. Jedna jest jednocześnie budynkiem straży. Jedna z nich wkomponowana we fragment muru i wyposażona w dużo otworów strzelniczych była jednocześnie budynkiem straży. Coś w rodzaju koszar z jednoczesną możliwością obrony od środka. W środku ciemno , światło wpada tylko przez otwory strzelnicze w ścianach. Jest tu jeszcze jedna wieża strzelnicza i magazyn wojskowy. Wyglądamy przez zewnętrzne blanki, w dole czerwone dachówki Rupei.
Idziemy dalej . Do właściwej twierdzy wchodzi się przez wąska, zwężająca się bramę znajdującą się pod Basztą zwaną Prochową. Tuż przed nią wmurowana we wnękę w skale tablica z ważnymi datami z historii cytadeli.
Zaraz za bramą mieszczą się, a raczej mieściły pomieszczenia w których mieszkał prawdopodobnie kapłan albo jakiś zarządca. Pomieszczenia te również były używane do obrony. Niewiele z nich jednak zostało. Ciągle się wspinamy. Tuż za bramą kawałek równego placu osłoniętego solidnym murem. Tuż obok punkt widokowy z fantastyczną panoramą okolicy i całego miasteczka w dole. Za nami kilka świetnie zachowanych kamiennych zabudowań krytych czerwoną dachówką. To one nadają kolorytu zamkowi oglądanemu z daleka.
To część siedemnastowieczna , chronią jej głównie blanki, ale mur jest tu domurowany do stromej skały. Można zajrzeć do środka i zobaczyć jak kiedyś żyli tu ludzie. Zabudowań pierwotnie było kilkadziesiąt. Teraz pozostały ruiny i kilka wyremontowanych na potrzeby turystów.
Przeciskamy się między nimi bardzo wąskimi schodkami, dalej wspinamy wzdłuż muru aż na szczyt wzgórza oglądając przez otwory w ścianach dachy domów w miasteczku, uff ! nie jest lekko.
Na samej górze najstarsza część fortecy tzw. górna cytadela. Miejsce gdzie odkryto stare ruiny Dacian Dave czyli starożytnego miasta zwanego Rumidava. Ta część to 10-13 wiek. Tuż obok kaplica a raczej mały kościółek, niestety zamknięty.
Na nim błyszcząca buława . Co ciekawe to ….. to piorunochron. Zupełnie niepodobny do polskich.
Jest też jeszcze jedna narożna wieża. Rzut oka na okolicę. Z tej wysokości widok na kilkanaście kilometrów dookoła.
Z góry świetnie widać wszystkie zabudowania fortecy.
Schodzimy między pozostałościami starych domów. To część piętnastowieczna rozbudowana w kolejnych wiekach. Wszędzie ruiny zabudowań, tu mieściły się punkty rzemieślnicze wszelkiego rodzaju, niezbędne do funkcjonowania oblężonego zamku. Również kaplica i wieża ( scout ) strzelnicza.
Niższe miasto poniżej wąskiej bramy zostało rozbudowane w osiemnastym wieku.
Powoli wracamy do wyjścia. Godzinka zleciała, ale zamek cacy.
Wyjeżdżamy z Rupei .
skręcam w lewo , od razu trafiam na seledynowy budynek , oczywiście ze stosowną tablicą .
Odwracamy się i …no proszę, Biserica Fortificata – Bunesti.
Niestety kościół za szarym betonowym murem, nic specjalnego, rzuciliśmy z daleka okiem i jazda dalej. Nie będziemy przecież jeździć od kościoła do kościoła, bo za dwa tygodnie do domu nie wrócimy.
Później już w domu okaże si , że dosłownie dwa kilometry dalej znajduje się wioska Viscri wraz z kolejnym, warownym kościołem, ale zdecydowanie wartym obejrzenia. Dowiedziałem się jeszcze, że w 2006 roku książę Walii odkupił i przywrócił do świetności dwa osiemnastowieczne domy, jeden w Viscri drugi w Malancrav w celu zachowania unikalnego, dawnego sposobu życia mieszkańców Transylwanii. Domy te są odrestaurowane i udostępnione turystom. Szkoda. odbijemy sobie w przyszłości.
Tuż za wioską piękne pola słoneczników.
Po chwili widzę drogowskaz „Cloasterf 2” niby nic, ale informacja, że to Biserica Fortificata robi swoje.
Jedziemy. Po dwóch kilometrach wjeżdżamy do wyglądającej na biedną, mocno zniszczonej wioski. Większość mieszkanców to Cyganie , ale jest też kilka zamieszkałych saskich domów.
Od razu widać kościół fortecę .
Całkowicie góruje nad okolicznymi domami . Ładnie odnowiony wysoki beżowo – biały kościół , postawiony w centralnej części obwarowanego placu. Kilkumetrowe mury, w nich strzelnice . na każdym rogu wieża
Twierdza nie kościół. Mur stary, nie odnawiany. Wioska zamieszkana w większości przez Cyganów , ale są też Rumuni i podobno kilkunastu Niemców. Do środka nie wchodziliśmy. Zrobiłem fotkę tablicy , która przekonała nas , że nie ma się co podniecać i walić do każdego napotkanego Biserica .
Obejrzeliśmy fortyfikacje od zewnątrz robiąc rundę dookoła i w drogę.
Sigishoara już blisko.
Nie zdąrzyłem się rozbujać a tu miasteczko SASCHIZ. Już z daleka zobaczyliśmy wysoki kościół i kanciastą wieżę. Szczyt jej ma kształt piramidy i jest ozdobiony kolorowymi płytkami glazury tworzącymi piękna mozaikę . Od razu zwracam uwagę na mur dookoła kościoła . Biserica Fortificata i wszystko jasne.
Od razu wjeżdżamy na parking . Przed nami wspaniała, ogromna wieża, tuż obok brama z wejściem do kościoła. Całość otoczona wysokim murem. Do muru przyklejona budka z kasą i informacją turystyczną.
Tu dla odmiany wszystko otwarte, wchodzimy. W środku mnóstwo folderów dotyczących rejonu . Z informacji wynika , że to gotycki kościół warowny Stefana I Świętego , że wioska istnieje od czternastego wieku i do tego czasu zamieszkana była przez węgierski lud Szekely. Później zaludnili ją Sasi. Podobno w tamtym czasie Saschiz konkurowało na równi z Sigishoara o miano stolicy Sasów w Siedmiogrodzie. Budowę kościoła i dzwonnicy rozpoczęto pod sam koniec XV wieku i zakończono wraz z fortyfikacjami w pierwszej połowie XVI. Wieża w obecnym kształcie istnieje od 1677 roku gdyż rok wcześniej całą strawił pożar. Odbudowana została na wzór zegarowej wieży w Sigishoarze.
Niestety w 1714 spłonęło prawie całe Saschiz , pożar dotknął również wieżę zegarową w której stopiły się trzy dzwony. Odnowiono ją ponownie w 1832 roku i tak przetrwała do naszych czasów. Niestety po raz kolejny nie miała szczęścia i została bardzo poważnie uszkodzona przez trzęsienie ziemi w 1986 roku .
Iwonka kupuje bilety, a ja w tym czasie oglądam mapki okolicy i wielką planszę z zaznaczonymi wszystkimi ufortyfikowanymi kościołami w rejonie. Myliłby się ktoś, kto pomyślałby , że jest ich tu kilka. Gapię się w nią niedowierzając, nie damy im rady jest ich ponad dwieście pięćdziesiąt . Niemalże jest taki w każdej wiosce. Szok . Nie ma co reagować na każdy brązowy znak, bo zabrakłoby nam wakacji na jeżdżenie po wszystkich ewangelickich Bisericach.
Zbieram wystawione foldery, jak zwykle pakuję ponad miarę . Znamy się od wielu lat, wiem, że zaraz dostanę opeerek za zbieranie niepotrzebnych śmieci. Iwonka skutecznie zniechęca mnie do brania na zapas. Pakuje mi w garść po jednym i cześć, ale o dziwo dokłada mi jeszcze jeden od siebie , taki podobno najważniejszy. I tak go po chwili gubię 🙂 Ruszamy w stronę wejścia na teren kościoła. Kościół połączony z prawie dziesięciometrowym murem i wieżą tworzy solidną twierdzę .
W wieży pod samym dachem dziesiątki otworów strzelniczych. Wszystko z kamienia i cegły.
Zauważamy jeszcze fortyfikacje na pobliskim wzgórzu, ale to osobna konstrukcja , murowany zamek, na razie jednak kierujemy się do środka.
Dwie młode dziewczyny sprawdzają nam bilety i zapraszają do środka. Wchodzimy. Ławy ustawione wzdłuż ścian, balkony, loże dla wiernych.
Od razu przypomniał nam się wspaniały ewangelicki kościół w Jaworze. Tamten jednak to inna półka. Ten dosyć skromny. Tradycyjny ołtarz w półokrągłej absydzie na całą jej szerokość,
po przeciwnej stronie organy.
Kolumny w środku spięte żelaznymi klamrami , czas robi swoje. Część wiernych zasiada bokiem do ołtarza, tak jest w ewangelickich kościołach. Wchodzimy na górę, na pięterka. Trzeszczy trochę to wszystko. W końcu swoje lata ma. W rogu kościoła kamienne okrągłe schody prowadzące aż pod sam dach. Włazimy.
Dopiero tu widać zmyślną konstrukcję kościoła. Nad kamienną częścią kościoła dobudowana jest jeszcze jedna kondygnacja, z cegły. Służyła wyłącznie obronie kościoła. W niej otwory strzelnicze, co metr może trochę więcej.
I tak wokół całej budowli wyposażonej dodatkowo w dwa portale z których można było razić najeźdźców wspinających się po ścianach kościoła. Całe to piętro broniło dostępu do kościoła i to ze wszystkich stron.
Do tego z boku chroniła go niezależnie wieża.
To co widać od wewnątrz , myślę o sklepieniach na górze , kończy się betonowa półokrągłą wylewka . Natomiast dopiero nad tym opiera się drewniana konstrukcja dachu podparta jednocześnie na bocznych ścianach zaopatrzonych w otwory strzelnicze. To stad w razie zagrożenia mieszkancy i wierni razili swoich przeciwników, broniąc tej małej twierdzy. Wchodzimy jeszcze wyżej po drewnianych schodach. Jeszcze wyżej prowadzi drewniana drabina
, ja poddaję Iwonka zasuwa do góry . Poza nami jest tu jeszcze kilka osób. Nudzi mnie to już trochę , w końcu łażę po strychu. Kurz , pajęczyny ale konstrukcja ciekawa. Nie czekam na Iwonke tylko schodzę drugimi schodami.
W połowie wysokości wejście , nie drzwi ale człowiek lekko schylony się mieści . Wsuwam głowę a to wejście na poziom organów. Mam stąd swietny widok na cały kościół.
Jestem tu sam. Na balustradzie tabliczka informująca wiernych, który psalm będzie teraz śpiewany.
Oglądam organy ze wszystkich stron od razu odkrywając dwoje symetrycznych drzwiczek po obu ich stronach. Zagladąm do środka a tam niezły bałagan. Walają się stare piszczałki, wszelkich wielkości. Dotknąłem jednej lekko a tu jak się wszystko nie zwali i narobi hałasu. Dyskretnie się wycofuję rozglądając dookoła czy nikt mnie nie widzi i nie opieprza. Pakuję się w to wyjście zupełnie zapominając, że jest nisko. Grzmotnąłem łbem w kant sufitu aż na dole było słychać. Nie wiedziałem co się stało, ciemno w oczach, nic nie pomaga żadne masowanie. Zacisnąłem zęby, pieści i czekam aż przejdzie, innego sposobu nie ma. Aż się prawie trzesę. Łeb rozbity, lekko krwawi, ale nie to jest problemem. W mig pojawia się wielki guz, ale jaki, jakbym przylepkę przykleił. Masakra. Schodzę na dół. Iwonka pyta co nabroiłem. Szkoda gadać. Pstrykamy jeszcze kilka fotek wnętrza kościoła i wychodzę na zewnątrz.
Zaglądam do toalety i ….
…. czego oni chcą od tych Amerykanów ????? 🙂
„proszę zamknąc drzwi” :)))
Oglądam przez lornetkę fortyfikacje na wzgórzu, całkiem malownico wygląda. To chłopski zamek Chata z XIV wieku, ale już tam nie jedziemy. Widać nieźle zachowane mury. Jest tam podobno sześ bastionów i ciekawostka, 60 metrowa studnia. W tej chwili zasypana i mająca tylko dwa metry głębokości. Podobno na dnie tej studni, na pierwotnej głębokości znajduje się tunel łączący ją z centrum wioski. Podobno.
Powoli ruszamy .Wzdłuż kolorowych domów posuwają żwawo dwie małe dziewczynki . Widząc nas momentalnie odwracają głowy. Mało sie nie przewrócą, ale idą dalej. Pewnie wierzą, że skradnę im duszę robiąc zdjecie.
Trzeba lecieć do Sigishoary. Planowaliśmy nocleg w Sibiu, gdybyśmy zdecydowali się na Transalpinę . Jeśli nie to śmigamy dalej na Węgry. Zawsze miło spedzić ostatni dzień urlopu w Zakopanem łącząc to z obowiązkowym obiadem „ u Zięby „, tym bardziej po urlopie. Do Sigishoary może 15 km. Już blisko.