Część 2
Węgry
Jedziemy w stronę Węgier , w oddali majaczy jakaś wielka samotna , zielona góra , w pierwszej chwili myślę , że to góra Tokaj bo ma jakąś konstrukcję na szczycie ale nie , to niemożliwe , ta jest za daleko. Po kilkunastu minutach już ją widać dokładnie. W lesie od szczytu do podnóża jaśniejsza kreska , wygląda jak wyciąg lub kolejka linowa . Nie wiadomo , jeszcze jesteśmy za daleko.
Dojeżdżamy prawie pod samą góre a to właśnie granica , góra jest po węgierskiej stronie. Konstrukcja na górze to tak jak nam się wydawało stacja końcowa kolejki górskiej. Pytam napotkanych Słowaków co to jest , a oni , że ski resort . No ładnie, po Bośni , Macedonii, Grecji , odkrywamy , kolejny w zupełnie nie narciarskim kraju. Jeszcze trochę a znajdziemy taki w Danii i Holandii , bo po tych tutaj Belgia ze swoimi Ardenami jak nic nam taki zafunduje. Po chwili wjeżdżamy do pozornie nieznanego miasteczka .
Na sam widok tablicy morda mi się cieszy. Już widzę Kanię i Habera spotykających Benedka w „Złocie Dezerterów” jak rzucają się sobie w objęcia krzycząc na cały głos SATORJAUJHELY !!!
Zaraz za nią kolejna magiczna tablica z nazwą miasta w nieznanym nam języku. Już trzeci wyjazd zastanawiamy się co to jest.
TABLICA
Z początku domy zwyczajne , od czasu do czasu mijamy jakąś ciekawą posesję .
Miasteczko nie różniące się zbytnio od innych , takie typowo węgierskie bez jakichś szczególnych fajerwerków. Szukamy starego Miasta , pytamy o nie przechodzących Węgrów ale słowo „Old Town” jest im zupełnie nie znane albo nie ma tu po prostu starego miasta. Nasz znajomy z Tokaju jednak zdecydowanie upierał się , że jest i to piękne itd. J Widząc uliczkę z zakazem ruchu postanowiliśmy zaryzykować.
Zaparkowaliśmy z tyłu jakichś starych kamieniczek i przez bramę wyszliśmy na tę właśnie ulicę . To było to , już po chwili spotkałem Stefana . Szedł sobie w tym samym kierunku niosąc otwartą książkę .
Dalej wszędobylski Lajosz Kossuth o dziwo nie na koniu.
Po chwili przeszliśmy obok jakiegoś małego urzędu. Tuż obok niego stała malutka , śmieszna karuzela . Mała jak kiosk , a dzieci jeździły w zwykłych wiklinowych koszach i linach , taka tam pierdoła.
Po chwili weszliśmy na mały plac , od razu było widać , że coś się tu kroi bo i scenę stawiali i krzesełka. W końcu zaczynał się weekend. Upał dawał się mocno we znaki , więc postawiono zraszacz dający przechodniom odrobinę ulgi.
Zaraz za Lajoszem stała fontanna z Wenus lub inną zgrabną, całkiem nagą niewiastą , a jeszcze dalej pomarańczowo-kremowy kościół . I …. tyle .
Wróciliśmy drugą stroną ulicy . Mimo coraz większego uczucia głodu nie zdecydowaliśmy się na odwiedziny HALASZCSARDY , może innym razem , najlepiej z naszym kolegą Januszem 🙂 wielkim smakoszem i znawcą wszelkich rybnych zup węgierskich.
Wróciliśmy do samochodu i dalej w drogę .
Nie pojechaliśmy do Tokaju . Skręciliśmy na południe , przeskoczyliśmy nad Bodrogiem , a po kilkunastu kilometrach minęliśmy most na Tiszy . Który to już raz w naszych podróżach ? Do tego za każdym razem w innym miejscu.
Rzuciłem jeszcze wzrokiem na jakieś ranczo ale okazało się zwykłą pasterska zagrodą .
Było tam trochę koni ale to nic wielkiego, żadne hordy Atylli.
W pewnym momencie zostaliśmy zaskoczeni zmianą nawierzchni , droga zamiast być coraz lepsza stała się zwykłą szutrówką, a nawet gorszą.
Zastanawiałem się czy dobrze jedziemy ale z czasem pokazało się z naprzeciwka kilka jadących samochodów, więc twardo jechaliśmy dalej, kilkanaście kilometrów dalej wyjechaliśmy wreszcie na jakiś asfalt,
Po prawej i lewej mijamy nieskończone pola słoneczników .
a chwilę później do miasteczka Kisvarda. Umęczeni już trochę, z wolna omijaliśmy małymi uliczkami centrum miasteczka , nagle coś . Basen miejski , nie żaden Aquapark za kupę kasy tylko taki zwykły , na powietrzu.
Zawróciliśmy i do kasy , żeby sprawdzić czy można płacić kartą a jeśli nie to ile ta impreza kosztuje? No niestety , gotówa , zresztą od razu było widać , bo i basen zwykły i budka z kasa lichótka.
Podjechaliśmy do bankomatu i po piętnastu minutach byliśmy powrotem. Pani w kasie przyjęła jakąś śmieszną kwotę i wydała nam malutkie papierowe bileciki
Ruszyliśmy do przebieralni . Okazało się , że to mały barak nieopodal. Osobne wejścia dla pań i panów, zupełnie niepotrzebnie , bo środek wspólny , towarzystwo oddzielone biała ścianką . No jak za komuny 🙂
Jeszcze tylko pod prysznice i do wody. Uff !!!
Po takiej podróże , fantastycznie . Co prawda , dzieciaków masa , drą się wniebogłosy , skaczą ze wszystkich stron jednocześnie do wody , aż dziwne , że nikomu jeszcze nic się nie stało.
Vigyazz !!! … i wszystko jasne.
Csuszasveszely = Ślisko ??? Proste 🙂
Spędzamy tu półgodzinki i dalej w drogę.
Po kilkunastu kilometrach wjechaliśmy do kolejnego miasteczka , teraz sam już nie pamiętam, ale chyba Vasarosnameny a może , któregoś kolejnego. Znajdował się w nim cmentarz , chyba żydowski. Wyglądał bardzo przygnebiająco , był jakis dziwny . Same nagrobki . Wszystkie jakby osmolone . Było w nim coś przerażajacego ale i przyciągającego swą tajemniczością. Przykry widok.
Dwa lata temu przejechaliśmy przez wioskę o niezwykle krótkiej nazwie Oz. W tym dla odmiany wpadliśmy na Ilk .
Takie krótkie nazwy są tu rzadkością. Co ciekawe od tego Oz dzieliło nas tylko paręnaście kilometrów.
W Ilk stał mały drwniany kosciółek , nie wiedzieliśmy jeszcze , że był jakby pierwszym zwiastunem tego co nas spotka.
Za Vasarosnameny po kilku kilometrach droga kończy się nagle w ……. rzece .
Zjazd prosto do wody , na drugim brzegu mały stary prom , no ładnie, dobrze , że nie w nocy, bo można się wpakować do wody. Wszystko fajnie tylko ciekawe jak za niego zapłacimy , wiedząc , że nie będziemy się już na Węgrzech nigdzie zatrzymywać , wziąłem z bankomatu dokładnie tyle kasy ile było potrzebne na basen. Sam prom jak i załoga pewnie kartę bankomatową widziała z raz w życiu i to w telewizji. Ale twardo stoimy w kolejce, może uda mi się wcisnąć jakieś drobne € .
Ni z tego, ni z owego jakiś ciemnoskóry Węgier rozpędza się i skacze na główkę z promu do wody . Tak jak stał w spodniach , myślałem , że może coś ukradł i daje nogę
albo , że łódka mu się odczepiła, bo stała taka od naszej strony i odpływa z prądem a on ją goni , ale przypłynął do brzegu i koniec. Trochę zamieszania ale nie wiadomo po co i dlaczego .
Postaliśmy jakieś piętnaście minut i coś się zaczęło dziać . Najpierw kapitan tego pływającego cuda obszedł je dookoła , po czym pod wpływem kręcenia dużym kołowrotem zaczęła napinać się stalowa lina łącząca obydwa brzegi.
Ruszyło to coś z wolna w nasza stronę. Po chwili szef zarządził cumowanie i samochody pojedynczo ruszyły na pokład . Wjechałem ostrożnie bo Toyka niska , mimo to znowu czymś przytarłem. Wysiedliśmy z aut i zaczęliśmy się rozglądać za jakimś cennikiem. Już miałem iść do niego na negocjacje, wziąłem już nawet ze sobą paczkę fajek przygotowaną na takie okazje. Pan widząc , że my są Polacy sam coś zagadał , co prawda po węgiersku ale Iwonka coś tam zrozumiała i wygrzebała z portmonetki kilka węgierskich moniaków . Facet zażyczył sobie 300 Hfr .
No śmiech , to jakieś 4,5 zł . Za nas i za samochód . Jeszcze wydał kwit , niewiarygodne.
Prom ruszył , dookoła szczupaki lub bolenie tłukły jak szalone . po prostu woda aż kipiała od uciekających małych rybek.
Kapitan wraz z małżonką osobiście sprawdzili jeszcze stan najazdów i po chwili byliśmy na drugim brzegu.
Mineliśmy jeszcze miasteczko z monumentem poświęconym węgierskim bojownikom , zwienczonym dużym orłem .
mineliśmy ulicę naszego wielce poważanego u bratanków generała
i mijając kolejne wsie i miasteczka bez pośpiechu dojechaliśmy granicy. Tutaj szybko , paszport , pytanie „z polski” ? tak – „do widenia” i koniec. Z rzadka ktoś poprosi o otwarcie bagażnika ale nie na tej granicy. Zresztą od lat na wszystkich jesteśmy bardzo miło traktowani.