Część 17
Żelazne Wrota , Cazanele
i do domu 🙂
Jakby nie patrzeć wylądowaliśmy znowu z dala od domu i to po drugiej stronie Karpat. Jest sobota, tuż po południu. Do domu najkrótszą drogą przez Deva, Oradeę, dalej normalnie do Barwinka i do domu 1100 km. Nie mało , bo wszystko poza autostradami.
Mogliśmy wracać Transalpiną. Mogliśmy jechać przez Petrosjani do Deva , zaliczając po drodze dwa wspaniałe miejsca, zamek Hudenoara, zaraz po nim kolejny w Deva i zasuwać do Polski. I to był świetny pomysł.
Od razu jednak przyszedł mi do głowy nowy pomysł, trochę bardziej szalony. Brama Dunaju. W okolice Deva można zawsze zawitać jadąc spokojnie na kolejne wczasy w Rumunii albo gdzieś indziej nad Morzem Czarnym lub Marmarą. Do Żelaznych Wrót niestety nijak nie po drodze. Serbię ostatnio zaliczyliśmy. Z tej strony odpada. Plącząc się po Rumunii, żeby wylądować w Drobecie, też trochę bez sensu. Zostaje tylko przyszłościowy rejs stakiem po całej długości Dunaju z Niemiec do Bułgarii i z powrotem. Z Novaci do Turnu Severin jedynie 130 km, grzech było nie zaatakować tym bardziej, że jeszcze było całkiem wcześnie.
Stracimy trochę dnia, ale przejedziemy drogą wzdłuż przełomów Dunaju. Zobaczymy tamę, przełom Dunaju przez góry, ruiny rzymskiego mostu Trajana, Monastyr Mraconia, Decubala i nieznany zamek w Coronini. Ten po przeciwnej stronie rzeki na wprost twierdzy Golubacz. Rzucimy okiem na Golubacz z rumuńskiego brzegu i stamtąd prosto do domu. Wykombinowałem sobie , że z Orsowej polecimy przez Coronini prosto do Aradu. Stamtąd do Oradei a dalej już normalną trasą do domu. Kilometrów niewiele więcej, grzech było odpuścić taka okazję . No i zaspokoję trochę swoją fascynację tą największą rzeką tej części Europy.
O Żelaznych Wrotach można napisać grubą książkę i to historyczną. Aż dziwię się, że jeszcze nikt tego nie zrobił.
Krótka piłka, tak czy siak najpierw do Targu Jiu . Po drodze ładne krajobrazy i południowe widoczki, pogoda jak drut .
Ani chmurki, zatrzymujemy się w wiejskim magazynie. Potrzebujemy chleba i pić nam się chce. Sklepik wiejski, dokładnie taki jak w polskich wioskach. Jest tu wszystko, chleb i piwo też . Kupuję kilka w śmiesznych małych butelkach, okaże się póżniej całkiem niezłe.
Obok sklepu ładna studnia z ławeczką.
Pogoda głupieje, ledwo przejechaliśmy 50 km do Targu Jiu, a tu leje. Przejeżdżamy obok ratusza.
Turystyczne znaki kierują nas do parku. Nie zatrzymujemy się. Brama pocałunków odpada, nie w deszcz 🙂 zresztą to tylko betonowa rzeźbiona brama, jest tu jeszcze Table of Silence, kamienny stół z takimi samymi siedziskami i alejka bohaterów. Wszystko to w centralnym parku, poświęconym rumuńskim bohaterom I Wojny Światowej.
Nad daleką jeszcze Serbią czarne chmury. Oj chyba nie uda się nam ta wycieczka a jechać w burzy będzie ciężko. Zresztą co to za zwiedzanie jak leje jak z cebra. Nie tracę wiary, jeszcze ponad 80 km, wszystko może się zmienić. Po godzince zbliżamy się do Drobety, do 1972 roku miasto nosiło nazwę Turnu Severin i taką nazwy używam do dzisiaj. Po drodze jeszcze małe zalesione wzgórza, jeszcze kilka kilometrów i zjeżdżamy na równinę. Mijamy jakieś stalowe konstrukcje, ciekawe co to było ? Trochę podobne, ale to nie rafineria.
Po chwili wjeżdżamy do miasta. Czuć, że Dunaj w pobliżu. Bo równo się nagle zrobiło. Nie kombinuję, jadę prosto w stronę rzeki. Zwyczajnie przecinam wszystkie równoległe uliczki cały czas kierując się w dół. Pomysł niby genialny, bo trafiamy na wspaniałą wieżę ciśnień. Stoi po środku małego ronda,
To zamek wodny St Crisan. Wieża została zbudowana w 1914 roku. Jest częścią sieci wodociagowej Turnu Severin i pobiera wodę z pobliskiego Dunaju. Tak samo jak Gruba Kaśka w Warszawie stojąca w nurcie Wiśły. Z czasem stała się symbolem miasta. Niedawno ponownie została otwarta dla zwiedzajacych. Niestety nie dla nas, bo wielkie kute ze stali przeszkolone drzwi były zamknięte na głucho. W wieży znajduje się kilka wystaw sztuki i innych wystaw promujących historię miasta. Na górze znajduje się galeria widokowa ze wspanialym widokiem na miasto i okolice.
Można się na nią dostać schodami albo windą. Niestety, nie tym razem. Wszystko pozamykane.
Co robić ? Objeżdżamy ją tak jak lubię, parę razy wkoło. Dookola ronda podzielony na cztery części mały placyk pełen zieleni. Przy nim dwa bliźniacze, eleganckie, parterowe budynki żeńskiego i męskiego gimnazjum. Bardzo ładne miejsce. Robimy wieży kilka zdjęć.
Od wieży odchodzi ładna promenada, ale jedziemy powolutku dalej.
Sąsiednie uliczki kolorowe, czyściutkie. Kręcimy się trochę bez celu i pomysłu licząc , że prędzej czy później trafimy nad rzekę. Po chwili dojeżdżamy do wielkiej ozdobnej hali podobnej do naszej Mirowskiej tylko bardziej kolorowej, za nią biała cerkiew.
Zjeżdżamy jeszce niżej. Po lewej placyk z fontanną apo prawej piękny budynek miejscowego teatru. Właśnie odnowiony, jakby wczoraj.
To centrum starego miasta. to i ładnych budynków sporo.
Zjeżdzamy uliczkami posród ładnych kamieniczek, ale bezpośredniej drogi nad samą rzekę nie ma.
W końcu przejechaliśmy obok starych rzymskich ruin .
Z młodości i historii pamiętałem, że to ruiny rzymskiego mostu i jakiegoś fortu, ale to wszystko. Nie zwróciliśmy na nie w zasadzie żadnej uwagi , bo tak naprawde to nic tam nie było a to główna atrakcja starej Drobety. Po kilku dniach zwiedzania kupka kamieni nie robiła już na nas żadnego wrażenia. Były to pozostałości po Pontes Castrum czyli forcie chroniącym dostępu do Rzymskiego Mostu Trajana inaczej Mostu Apollodorosa jego głównego architekta i wykonawcy.
Most Trajana został zbudowany w 105 roku między miasteczkiem Drobetą w Rumunii a wioską Kostol po stronie serbskiej. Jego budowa trwała dwa lata. Zamówił go Cesarz Trajan aby umożliwić legionom walczącym z Decebalem szybką przeprawę przez rzekę i niezbędne zaopatrzenie. Był częścią strategicznej drogi przez wąwozy i wraz z nią był kluczem do zwycięstwa w wojnie z Dacją.
Most powstał na dwudziestu filarach zbudowanych z cegły i cementu. Na tych filarach zostały oparte 38 metrowe drewniane łuki a na nich oparta właściwa droga. Do budowy filarów użyto kesonów. Nieprawdopodobne, 2000 lat temu !!!
Miał ponad tysiąc sto metrów długości, 15 metrów szerokości i był położony aż 20 metrów nad lustrem wody. Dunaj ma w tym miejscu 800 metrów szerokości. Na każdym końcu zbudowany był fort z bramą tzw. Castrum. Każdy zbudowany wokół wejścia na most. Wejście na most było możliwe tylko pieszo i to po uprzednim przejściu przez ten warowny obóz.
Był to najwcześniej wybudowany i najdłuższy taki most na dolnym Dunaju. Tak wyglądał wg. rusunku , który znalazłem w necie.
Mimo upływu niemalże dwóch tysięcy lat w 1856 roku widoczne były jeszcze wszystkie filary. W 1906 roku Międzynarodowa Komisja Dunaju postanowiła zniszczyć dwa, gdyż uznano je za niebezpieczne dla żeglugi. W 1932 r. było jeszcze 16 filarów. Później uległy zniszczeniu. W 1982 roku archeolodzy odwzorowali 12 z nich.
Mimo ciekawej historii i informacji, że po serbskiej stronie widoczne są jeszcze cztery kolumny i szczątki bramy, Pontes Castrum po rumuńskiej stronie pozostało dla nas kupką kamieni.
Wjechaliśmy w malutką uliczkę i drogi się pokończyły. Znowu mieliśmy obok siebie plac z resztkami ruin. Dunaj był tuż, tuż . Może 100-150 metrów. Jak najszybciej chciałem dotrzeć do tamy. Po chwili zauważyliśmy może sześćdziesięcioletniego mężczyznę. Zatrzymałem się obok i mówię do żony, gadaj z nim, pytaj którędy nad Dunaj. Nie pamiętam już czy zaczęła po włosku czy po francusku, ale pan był szczerze zaskoczony. Iwonka chyba wlała radość w serce starszego pana. Co prawda na słowo Dunaj pan zdziwił się nieco, ale od razu podpowiedział Dunabe, Dunabe.
Dalej było – wi, wi, wi. No i się zaczęło . Przeszli na francuski i jazda . „ Ula, la, la . Ula , la, la ” Siedziałem jak na tureckim kazaniu nie rozumiejąc niczego, a ci sobie gadają . ” Nu Szer Szą , Nu szer szą ” – srata tata.
Pan był chyba nauczycielem francuskiego i pewnie całe życie czekał aż ktoś z nim normalnie pogada w tym języku, a już zupełnie się chyba nie spodziewał, że nastapi to gdzieś prawie na polnej drodze tuż za jego domem. Miło było, państwo nie przeszkadzali sobie a ja im. Pogapiłem się na ruiny i tyle.
W końcu wiedzieliśmy co gdzie i jak . Pożegnaliśmy pana „Mersi” i przejeżdżając przez małe blokowisko wyjechaliśmy z powrotem na główną aleję.
Przejechaliśmy koło koszmarnie kolorowych kamieniczek
i po chwili wpadłem na rondo z pomnikiem , przedstawiającym … filary i łuki starożytnego mostu. Widać tu było niezwykłość konstrukcji rzymskiego mostu.
Zakręciłem jak zwykle dwa razy dookoła ronda i długim zjazdem dojechaliśmy nad sam Dunaj. W dali widać już było Żelazne Wrota a za nimi zielone wzgórza Serbskiego Parku Narodowego Derdap, ciągnącego się przez prawie sto kilometrów wzdłuż rzeki aż do przepięknej twierdzy Golubac. (zapraszam do opisu Serbia 2011).
Dla niewtajemniczonych małe wyjaśnienie.
Żelazne wrota to potoczna nazwa wąwozu którym Dunaj przeciska się przez Karpaty. Jest to też umowna granica miedzy Karpatami a Bałkanami.
Często też, nazywa się tak tamę wybudowana w 1972 roku przez Rumunię i dawną Jugosławię. W szerszym znaczeniu, jest to ponad 100 kilometrowy odcinek Dunaju od wioski Tekija aż do twierdzy Golubac. Używa sie też nazwy „przełomy” albo „Brama Dunaju”.
Wąwóz leży między Rumunią i Serbią a Dunaj stanowi naturalną granicę między tymi państwami. Już od tamy zaczyna sie ponad 130 km długości i 6 kilometrowej szerokości Park Narodowy Dierdap, którego wąwóz jest integralną częścią. To położony wzdłuż rzeki zielony pas wzgórz i lasów pełen strumieni i zatoczek. Bramą do Parku Narodowego jest twierdza Golubac , końcem zapora.
Od strony rumuńskiej jest podobnie. Tu park nazywa sie po prostu Żelazne Wrota i zaczyna się od twierdzy Coronini znajdującej sie na wprost twierdzy Golubac, po rumuńskiej stronie rzeki.
Zapora spowodowała podniesienie poziomu wody o 35metrów i powstanie długiego na 150 km zalewu, który sięga aż do Belgradu, spowodowała też przesiedlenie 17,000 ludzi, utratę pięciu wiosek i słynnej Ada Kaleh wraz z jej całym kulturowym dziedzictwem.
Jedziemy nad sama wodą w stronę widocznej już w oddali tamy. Zatrzymałem się zrobić zdjęcie, bo im bliżej tamy tym trudniej i widoczek taki sobie . Drzew więcej, słupy wysokiego napięcia, druty i inne konstrukcje.
Tama ogromna, 940 metrów, prawdziwe Żelazne Wrota, które przegrodziły ogromną rozpędzoną rzekę .
Jest to jedno z niewielu miejsc gdzie można przejechać na druga stronę rzeki. Dalej w dół rzeki już głównie promy , Vidin/ Calafat. Później długo, długo nic aż do mostu w Ruse. Później prom Silistra i mosty w Fetesti. I tyle. Dunaj jest już od tego miejsca za szeroki i bardzo nieregularny żeby łączyć mostami jego brzegi. Zawsze był granicą między nie specjalnie lubiacymi się krajami, że dodam do tego również Bułgarię. Ciężko więc było o porozumienie. Z młodości pamiętam Turnu Severin jako miasto z wielką tamą i ogromna flagą Jugosławii na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Flaga była ułożona z kolorowych płyt czy czegoś podobnego i była wielkości boiska piłkarskiego albo większa , a może ja byłem mniejszy. Tuż nad nią znajdował się wielkich rozmiarów napis TITO . Jadąc z rodzicami a póżniej jeszcze z kolegą doskonale pamiętam ten widok, zresztą i dzisiaj liczyłem w duchu, że może flaga ostała się w jakiejś formie mimo tragicznego rozpadu Jugosławi.
Zatrzymałem się przy wjeździe na tamę i pytam żartując, jedziemy ? :))) spojrzałem uśmiechnięty na żonę . Nie , nie, jedziemy dalej. Kombinowałem już żeby skoczyć na drugą stronę, dojechać do autostrady, nią do Belgradu i polecieć dalej do samej Warszawy. Zrobiłem szybkiego pstryka przejściu granicznemu z wysoką wieżą kontroli ruchu na rzece, tamie i granicy. Taką jakie są na lotniskach. I szybko odjechaliśmy, bo to i tama, i granica, i podwójna ciągła, i zakaz zatrzymywania, i zaraz mnie ktoś aresztuje.
Obok drogi zauważyłem tory i od razu pomyślałem o lokomotywach pomagającym statkom w pokonaniu silnego kiedyś nurtu, ciągnących je na stalowych linach w górę rzeki.
Musiało to być jednak chyba z drugiej, wtedy Jugosłowiańskiej strony. Przynajmniej tak to wyglądało na starym filmie o Dunaju. Po drugiej stronie wspaniale prezentowały się zielone wzgórza, wąwozy, zatoczki, potoki i rzeczki wpadające do Dunaju. Nad nimi przerzucone nowoczesne zgrabne wiadukty, nie psujące wcale krajobrazu.
Przejechaliśmy wspaniałą trasą biegnącą po niekończących się wiaduktach tuż nad samą wodą podziwiając rzekę i jej przeciwległy brzeg.
Dalej trasa wspanaiała, może to nie Lazurowe Wybrzeże, ale równie piękna droga. Z jednej strony przyklejona do zielonych gór, z drugiej zawieszona tuż nad samą wodą.
Rzeka zakręciła w lewo. Linia ciągła, ale zatrzymałem się, żeby zrobić zdjęcie, wysiadłem z wozu, podszedłem do balustrady i o mały włos nie zginąłem. Chyba byłem przemęczony i mocno podekscytowany, bo nawet się nie obejrzałem jak głośno zatrąbił na mnie rozpędzony wóz z naprzeciwka.
Aż mi się ciepło zrobiło. Ale gdzieś tam, przede mną , pod wodą. Na dnie tej wielkiej rzeki znajdowała się całkiem spora wyspa. Miała prawie dwa kilomery długości i półkilometra szerokości. Nazywała sie Ada Kaleh i była jedną z głównych ofiar budowy tamy. Znalazłem kilka starych fotografii tego miejsca z czasów gdy nie było jeszcze tamy.
Od połowy 17 wieku była to turecka enklawa. Znajdował się tu meczet i mnóstwo krętych małych uliczek.
Znana była jako wolny port i gniazdo przemytników. Oprócz Turków mieszkały tu i inne grupy etniczne. Mieszkańcy korzystali ze zwolnienia od podatków celnych i innych przywilejów.Taki dzisiejszy raj podatkowy.
Ludność żyła głównie z uprawiy tytoniu i rybołówstwa, w ostatnich latach z turystyki.
Wyspa znajdowała się około 3 km w dół rzeki od Orşovej. W 17 wieku Austriacy zbudowali tu fort i od tej pory wyspa, tak jak sąsiednia Orsova była wieczną kością niezgody miedzy Imperim Osmanskim a monarchią Habsbugską. Na zmianę zajmowało ją jedno albo drugie mocarstwo. W 19 wieku wyspa straciła jednak na militarnym znaczeniu. Imperium Osmańskie zostało zmuszone do odwrotu i przesunięcia granic daleko na południe, a wyspa znalazła z powrotem się pod kontrolą Austro-Węgier , mimo, że nadal pozostawała własnością sułtana Turcji. W 1923 , gdy Imperium Osmańskie ostatecznie się rozpadło, mieszkańcy wyspy wybrali zjednoczenie z Rumunią.
Większość mieszkańców Ada Kaleh wyemigrowała po ewakuacji wyspy do Turcji na zaproszenie ówczesnego jej premiera Demirela. Mniejsza część przoniosła się do Dobrudży głównie do Konstancy gdzie też mieszkała miejszość turecka. Tam też w 1965 r. do meczetu Machmuda, jeszcze przed zatopieniem wyspy, przeniesiono z tutejszego meczetu słynny dywan. Prezent od sułtana Abdulhamida II.
Wraz z zalaniem Ada Kaleh zniknął z tej części Europy kawałek orientu pełen, kawiarenek , tureckich bazarów,
wąskich uliczek i ogrodów.
Jednak do dzisiaj Ada Kaleh jest obecna w pamięci jego ocalałych mieszkańców .
Teraz była gdzieś tam, głęboko pod lustrem wody.
Szkoda , że nie widać czubka minaretu, od razu przypomniał mi się zalany kościół w Mavrovie. Tak dojechaliśmy prawie do Orsovej . Zatrzymałem się przed nią żeby zrobić fotkę portu, stoczni i miasteczka przycupniętego na wzgórzach po drugiej stronie zatoki.
Orsova to miasto portowe na Dunaju w miejscu, gdzie rzeka Cerna wpada do Dunaju. Kolejne miejsce o bogatej historii. Przejechaliśmy mostem a w zasadzie estakadą nad wąskim tu jeszcze fragmentem zatoki, z widoczną niedaleko Cerną. Po lewej zostawiliśmy dużą rzeczną stocznię. Stocznia Orşova zaczynała 120 lat temu jako mały warsztat naprawiający łodzie i małe statki przepływające szlakiem wodnym przez wąwozy. Przez kolejne sto lat zyskiwała na znaczeniu stając się już po otwarciu tamy jednym z najważniejszych portów na tym odcinku Dunaju.
Orsova zawsze była miastem strategicznym, strzegącym przejścia przez wąwozy i kontrolującym żeglugę na Dunaju. Przez całą niemal historię była ważnym celem zarówno dla Turków jak i Austriaków. W ciągu swej historii przechodziła wielokrotnie z rąk do rąk i to na wiele lat. Po kilkukrotnych zmianach granic ostatecznie została po stronie Austro-Węgier i tak pozostało aż do końca I wojny. Później stała się częścią Rumunii.
Pstryknąłem czerwone dachy miasteczka
i zakręciłem w stronę centrum.
Podczas prac przy tamie, stare centrum miasta zostało zalane, a Orşova przeniesiona na okoliczne wzgórza. Nad taflą wody powstał ponad kilometrowy nadbrzeżny bulwar.
Wzdłuż niego malutkie przystanie , mnóstwo łodzi , kutrów.
Są też większe statki. Zatrzymałem się na chwilę aby rozprostować kości i rzucić okiem na zatokę. Zainteresował mnie gościu z podrywką i rozmieknięta stara bułką w garści , ciekawe na co się szykuje z takim wyrafinowanym sprzętem. Zasuwam za nim, a ten w sobie tylko znanym stylu zarzuca siatkę wraz z tą bułką. Na tym krotkim kijku do wody daleko , dno nieosiągalne. Wyciągnął oczywiście pustą siatę. Nie nie poddał się, może udało mu się tak złowić kiedyś jakiegoś oszołomionego ciernika i teraz też liczył na wielki łup.
Obleciałem zatokę lornetką i po chwili wolno ruszyliśmy w kierunku Moldova Vece. To wioska na wprost Golubaca. Kawałek dalej z trapu łączącego brzeg z biało-niebieską łajbą
zagadał do nas gostek, wskazując na reklamę.
Spojrzeliśmy na tabliczkę przy wejściu – Cazanele. Na zegarek – druga. Na siebie – płyniemy !!! Zapytaliśmy gdzie zostawić samochód i czy można płacić kartą. Pan wskazał na oddalony nieco parking przy szkole i tawernę z bankomatem w ścianie. Jak zwykle miałem mieszane uczucia co do pozostawiania samochodu samopas ze wszystkimi gratami na niestrzeżonym, rumuńskim parkingu. Już lepiej się wystawić nie mogliśmy. Polski samochód. Ciekawe co tu robi, gdzie właściciele, wiadomo, popłynęli na przełomy. Ile trwa podróż w obie strony ? Trzy godziny. Przez TRZY !!! godziny hulaj dusza. Podobnie się czułem w Constancy, Sibiu i Sigishoarze gdzie zostawiliśmycały nasz dobytek z komputerami i tabletami włącznie na pastwę. Wziąłem tylko aparat, lornetkę i płyny. Jeszcze tylko bankomat i mocno głodni przeszliśmy po kilku rachitycznych, niemożliwie bujających się, kolejnych trapach na zaimprowizowany pomost.
Po kupieniu biletów weszliśmy na pokład i od razu zaprzyjaźniliśmy się z kapitanem
Zajęliśmy strategiczne pozycje na samym dziobie. Oczywiście z tyłu można było zasiąść na ławkach i pod daszkiem, ale ludzi tam był tłum
za to w środku było pusto, ale co to za oglądanie widoków przez porysowaną szybę z pleksi.
Usadowiliśmy się wygodnie pod wielkim mosiężnym dzwonem i czekaliśmy na start.
Okazało się , że łajba od razu odpływa a my byliśmy jednymi z ostatnich, których udalo się namówić na taką podróż . Reszta chyba już wczesniej miała kupione bilety. Nas dokoptował aby mieć komplet.
No to, Ahoi kapitanie i ruszyliśmy. Najpierw spokojnie wzdłuż portu. Od razu przyleciał wspólnik szefa z zeszytem, znaczy ksiegą skarbową i kazał się wpisać. Mówi, że to dla policji rzecznej i urzędu skarbowego. Jak na zawołanie pokazała się motorówka z policjantem, ale tylko się pozdrowili. Te kontrole są zapewne wyrywkowe, ale wszystko musi się zgadzać.
Za nami pozostało nabrzeże i zabudowania nowej Orsovej.
Po lewej stronie zostawiamy całkiem duży port w Orsowej. Tu przeładowuje się tysiące ton, drewna, złomu i innych materiałów przewożonych dalej barkami. Zresztą widać to wszystko na nabrzeżu i barkach. Dunaj tworzy tu ogromne rozlewisko, tzw. Cerną Zatokę , to po prostu wielkie jezioro .
Pojawił tez się też pilot , Taki mały czarny chłopaczek. Przywitał się, coś tam zagadał i poszedł do kapitana.
Po prawej minęliśmy coś podobnego do wieży sygnałowej, może to miała być restauracja, ale teraz to ruina, mocno pordzewiała konstrukcja.
Omijając łukiem wzgórze pełne małych domków popłynęliśmy w górę rzeki .
Dunaj w tym miejscu tworzy wielkie rozlewisko to tak zwana czarna zatoka.
Od naszej strony na wzgórzu widać mały monastyr. Ominęliśmy je zostawiając za sobą kilka małych wąskich zatoczek i malutki cmentarzyk z murowaną bramką stojąca tuż nad sama skarpą
za nim wyłoniła się i zatoczka z widocznymi domkami wioski Elsenita i barką wygladajacą jak wycieczkowiec , ale lichótki , nie chciałbym takim popłynąć po Dunaju.
Od serbskiej strony malutki holownik, bez wysiłku pcha przed sobą dwie wielkie, długie barki pełne złomu. Co z tego , że z prądem , ale jak on nimi steruje , jak skręca ?
Po stronie serbskiej wyłącznie zielone wzgórza i wstążka drogi tuż nad samą wodą . Ładnie wkomponowana . gdyby nie estakady nikłby nawet nie wiedział ,że biegnie tamtędy droga. A ciągnie się ona aż do samego Golubaca , a ta po rumuńskiej stronie nawet trochę dalej.
Kapitan trzymał łódź blisko rumuńskiego brzegu. Dzięki temu mogliśmy podziwiać małe zatoczki do których wcześniej wpadały mniejsze rzeczki i strumienie. Nad kilkoma zawieszone były długie, chybotliwe, pordzewiałe mostki.
Gdzie nie gdzie widać było też pojedyncze małe plaże, łódek też pełno dookoła.
W przeciwieństwie do serbskiego, na rumuńskim brzegu sporo było domków letniskowych i prywatnych przystani.
Co chwilę mijały nas różnokolorowe pędzące motorówki, łodzie i inne podobne naszemu łajby.
Jak to w zwyczaju , wszyscy serdecznie się pozdrawiali machając sobie wzajemnie, dodatkowo dając sygnał dźwiekowy.
Niezła rezydencja.
Kapitan bardzo przyjazny blondynek, co chwila włącza syrenę pozdrawiając kogoś na brzegu. Ci też odmachują z daleka. Wszyscy się tu znają.
Na jednym z pomostów stoi zgrabna brunetka. Syrena oczywiście w ruch . Pani uśmiechnięta macha do naszego Wowki , jak nic to żona, albo nie żona 🙂
I tak sobie płynęliśmy. Cały czas miałem świadomość, że to teren zalewowy i wcześniej pod nami były jakieś zabudowania i wioski. Teraz środkiem rzeki kilka kilometrów przed siebie,
tak naprawdę nie widać gdzie jest Dunaj i skąd się tu bierze. Wyglada jakbyśmy byli na wielkim jeziorze pośród gór.
To złudzenie, rzeka wpływa trochę z boku i z tej odległości widać tylko nakładające się na siebie zielone wzgórza.
Po Serbskiej stronie wioska Tekija. Kilkadziesiąt małych domków przycupniętych nad wodą u stóp wielkiego wzgórza. Widać głównie malownicze czerwone daszki i jeden rzucający się z dale ka, nie pasujący do tego jagodowy domek .
Dalej długo nic. Tak kilka kilometrów. Nuda. Dobrze, że pogoda ładna, lornetka cały czas w ruchu, aparat też. Nasz kapitan kieruje stateczek bliżej serbskiej strony. Coś widać na skałach, ale jeszcze daleko.
Nasz pilot zaczyna mnie wkurzać. Najpierw pytał czy rozumiemy po angielsku a teraz chlapie cały czas po rumuńsku. Mijamy barki i małe wycieczkowce. Rybaków a raczej wędkarzy
Podobno są tu nawet 100 kilogramowe sumy. Przed powstaniem tamy żyły tu jesiotry i kilkumetrowe bieługi. Złowienie jednej i sprzedany z niej kawior pozwalal na przeżycie rodziny rybaka przez kolejny rok. Niestety tama załatwiła sprawę.
Patrzę na to coś na skalnej ścianie. Jest coś wyryte , jakiś napis i wzory. Z lornetką i teleobiektywem mam znaczną przewagę nad resztą . Podpływamy bliżej . Nawet do stu metrów. Kapitan zatrzymuje łódź na chwilę. Dla niego chwila wytchnienia, czas na dymka. Teraz kolega pilot opowiada historię tego miejsca.
Przed nami duża kamienna płyta, tak gdzieś 4 m na 2 .Widać na niej wizerunki dwóch delfinów i orła. Jest też jakis napis. Pan pilot podał parę skapych informacji, ja do jego dołożę kilka swoich i mamy krótką historię kamiennej płyty na ścianie skały.
Wojna w Dacji o czym wspominałem przy okazji mostu Trajana , skończyła się zwycięstwem Trajana i utworzeniem rzymskiej prowincji Dacja.
Tajemnica sukcesów militarnych imperium rzymskiego leżała w dobrej logistyce , która poprzedzała każdą kampanię. Imperium budowało sieć dróg w celu ułatwienia szybkiego i skutecznego ruchu wojsk i dostarczania zaopatrzenia. Do tych zadań były wyznaczone specjalne korpusy inżynieryjne budujące mosty, drogi i przeprawy w rejonach planowanych działań wojskowych. Głównie dzięki temu Trajan pokonał w 105 roku Decebala i rozszerzył granice imperium rzymskiego o Dację, czyli większą część dzisiejszej Rumunii.
W celu dostarczenia swoich żołnierzy i zaopatrzenia do Dacji żołnierze Trajana wybudowali drogę mimo bardzo trudnego górzystego terenu. W niektórych miejscach, inżynierowie rzymscy wykuwali drogę w stromych pionowych skałach, często prowadząc ją po niedostępnych urwiskach, a gdzieniegdzie budowali ją na drewnianych podporach wzdłuż, a często nawet nad rzeką. Do dziś widać w pionowych ścianach skał kwadratowe otwory, w których mocowane były drewniane belki podtrzymujące drogę. Tak, jakby drewniany most przyczepiony do skał nad nurtem rzeki. Droga miała 40 km długości.
Tabula Trajana to mająca prawie dwa tysiące lat kamienna tablica pamiątkowa, wzniesiona w celu uczczenia ukończenia takiej właśnie drogi przed Cazanele.
Znajduje się przed wejściem do małych kotłów. Pierwotnie była 50 m niżej, ale przy budowie tamy została podniesiona nieco powyżej dzisiejszej linii wodnej.
Takich tablic wyrzeźbiono dziesięć i były rozrzucone po całym wąwozie. Podobno do połowy 19 wieku przy dawnym poziomie Dunaju można było zobaczyć jeszcze cztery. Reszta uległa zniszczeniu.
Co prawda wiedziałem coś nie coś o Decebalu i jego pomniku, wiedziałem sporo o moście w Turnu Severin , ale informacje dotyczące Tabula Trajana były dla mnie zupełnie nowe .
Przed nami najbardziej atrakcyjny odcinek parku, wąskie Cazanele zwane też Małymi i Wielkimi Kotłami. Rzuciłem okiem w stronę małego kotła, kto mi uwierzy, że ten wielki Dunaj przepływa przez góry tym wąskim przesmykiem ze zdjęcia. Bardziej przypomina Dunajec 🙂
Stateczek ruszył i wpłynęliśmy w mały kocioł. Wąsko tu. Latają wkoło skutery wodne i motorówki.
Ściany coraz wyższe, tu już czuje się dlaczego to wszystko nazywa się Żelazne Wrota.
. Wąsko tu . Woda zasuwa . Nasz stateczek ciężko pnie się pod prąd.
Gółe ściany pionowo wchodzą w toń wody
Na końcu przesmyku widać przycupnęty przy brzegu malutki Monastyr.
Może z kilometr od nas , może trochę wiecej. Z każdą chwila rósł w oczach, Prawdziwa perełka. To Marconia Monastyr . Wygladał wspaniale . Tak pięknie położony tuż nad wodą, na tle zielonych wzgórz i Dunaju , że zupełnie w pierwszej chwili przeoczyłem Decebala. Tylko w pierwszej chwili, później już nie daoby się go nie zauważyć bo groźnie spoglądał na nas ze zbocza góry.
Z jednej strony Wspaniały Monastyr z drugiej Decebal , trudno się zdecydować .
W dole plaża, wiadukt nad zatoczką prowadzącą pod skałę z Decebalem. Prezd monastyrem kilka samochodów, niestety nasza łódź tu się nie zatrzymuje, a szkoda. Jednak bardziej nam zależało na obejrzeniu przełomów z łodzi od strony rzeki. Jasne, że traciliśmy możliwość obejrzenia monastyru z drogi, jego ikon i wspaniałych malowideł, ale tego mieliśmy po tej podróży w nadmiarze.
Teraz rzut oka na Decebala.
To ostatni król Dacji toczący wieloletnie wojny z Rzymem . Pokonany przez 100 tysięczne legiony cesarza Trajana , jeszcze raz się podniósł i zaatakował wojska Rzymu. Niestety znowu przegrał i stracił wszystkie górskie twierdze wokół dawnej nieistniejącej już stolicy Sarmigezetusy. Niestety nie dotrzymał warunków pokoju czym sprowokował Trajana do kolejnej ofensywy. Po kolejnej klęsce popełnił samobójstwo. W ten sposób Trajan poszerzył Cesarstwo Rzymskie o tereny Dacji ze stolicą w Sarmizegethusie, jednocześnie zesłał do Italii 50.000 jeńców, z których zrobił niewolników.
Statua Decebala wyryta jest w skale, została ukończona w 2004 roku i jest najwyższą skalną rzeźbą w Europie. Ma 55 metrów wysokości i 25 szerokości , jest tylko dwa metry niższa niż Statua Wolności, ale wyższa od rzeźby Chrystusa w Rio.
Pomnik ufundował rumuński biznesmen Iosif Constantin Dragan , historyk amator. Pod głową Decebala wykuty jest napis w języku łacińskim „ Decebal REX – Dragan fecit ” (” Król Decebal – wykonany przez Dragana „)
Budowa trwała 10 lat i kosztowała ponad milion dolarów. Budowało go 12 rzeźbiarzy –alpinistów.
Nie było łatwo , powodem była wysokość , nagrzane przez słońce do granic ludzkich możliwości skały, wylegujące się kąsające żmije. Do tego dostęp do skały był tyko od wody, nie można było używać urządzeń mechanicznych, wszystko robiono z łodzi a materiały i narzędzia w noszono na plecach w workach ważących często po pięćdziesiąt kilo. Przy usuwaniu części skał zużyto tonę dynamitu. Dla porównania rzeźby Mount Rushmore budowało 300 wspinaczy przez 14 lat.
Pomnik Decebala postawiony jest niedaleko Tabula Trajana i odwrócony w stronę serbskiego brzegu. Co ma swoją symboliczną wymowę. Jakby nadal patrzył przez rzekę w twarz swojego największego przeciwnika.
Decebal zostaje za nami , teraz kolej na Marconia Monastyr.
Kościół o bardzo burzliwej historii, którym zajmuje się wspólnota zakonników. Mraconia oznacza ukryte miejsce co doskonale oddaje jego położenie. Obecny monastyr został pobudowany w 2000 roku w miejscu starego, który znajdował się w dolinie już ponad pięćset lat temu. Przez ten okres wielokrotnie był burzony i odbudowywany. W latach trzydziestych zaczęto kolejną jego odbudowę. Ukończono ją dwa lata po wojnie. Niestety stał się kolejną ofiarą tamy. Po tym fakcie monastyr nazywano podwodnym. Po upadku komuny postanowiono go jeszcze raz odbudować w obecnym miejscu. Nowy Monastyr został pobudowany wyżej, w miejscu dawnego punktu obserwacyjnego służącego do kierowania ruchem barek i statków w wąwozie. Jest to jedno z najładniejszych widokowo miejsc w całej Rumunii.
Mija nas uśmiechnięta para w łodzi.
Nadal płyniemy przez Mały Kazan.
Po 2-3 km wypływamy na szersze wody.
To zatoczka w Dubovej.
Kończy sie Mali Kazan , na skale punkt sygnałowy. Oryginalny, jeszcze z dawnych lat .
Teraz są wszędzie elektryczne, czerwone lampy nawigacyjne, zresztą statki i tak przeprowadza przez cieśniny zawodowy pilot.
Kończy się zatoka, przed nami Veliky Kazan.
To szczególnie efektowny prawie dziesięciokilometrowy odcinek gdzie koryto rzeki zawęża się do 147 metrów, a miejscami pionowe ściany wznoszą się na wysokość od 300-800 metrów. Do samej rzeki przylega pasmo 768-metrowego szczytu Miroc stwarzając niesamowite wrażenie.
Słońce pięknie oświetla ogromna górę po serbskiej stronie. Na wierzchołkach pojedyncze drzewa, takie skalne wydmuchane patyki z ledwo rozwinietą koroną. Nie mają tam łatwo. Cud, że tam wyrosły i się trzymaja .
Nasz stateczek wyglada jak mała łupinka, bo góry są bez przesady niemalże do samego nieba. Rzeka zasuwa jak szalona podobno to 5 m/s. przez to zwężenie głębokość 75 m . Masakra.
Duże kotły wciśnięte sa między dwie skaliste, masywne góry Ciucarul Mare (w Rumunii) i Veliki Strbac (Serbia). Dla odmiany Małe Kotły mają około 3 km długości i sa wciśnięte między Ciucarul Mica (Rumunia) i Mali Strbac (Serbia).
To gra słów . Tak jak na placach w Sibiu. Mare – Duży . Mica – Mały. Wszystko sie zgadza
Cały czas mamy towarzystwo
Przepływamy blisko ściany, nie można przecież nazwać tego brzegiem. Wrażenie piorunujące. Pionowa gładka skała wychodząca z wody a kończąca się gdzieś w zenicie.
Z zadrzewionej dziury w skale wystają drewniane schodki, obok nich kilka przycumowanych łódek. To jaskinia weteranów.
Jak utrzymują sie tutaj te drzewa ?
Płyniemy dalej , po pewnym czasie kapitan zwalnia nieco i przysuwa sie do pionowej siegającej nieba ściany.
Przed nami jaskinia Ponicova. Głęboka na xxx set metrów szczelina w tej ogromnej górze. Stateczek podpływa bliżej , jesteśmy przy samym wlocie .
Pasażerowie dotykają ścian, stateczek się kołysze.
Dzieci lecą na dziób żeby wiecej widzieć i koniecznie dotknąć skał.
Czysta głupota, dziwię się tatusiom. Jedno bujnięcie i łepek będzie rozwalony albo zmiażdzona ręka .
Jaskinia jak jaskinia 🙂 z ulgą przyjmuję moment cofania się stateczku.
Mrugam na kapitana . Zawsze staram sie mieć fotkę pierwszego na statku. Nie odmawia, ale powstrzymuje mnie na chwilę. Zakłada swoją kapitańska czapkę, kiepka w usta i …teraz mozesz robić.
Miły facet , taki luzak , ale w żegludze poważny . Tutaj nie ma miejsca na żarty.
Płyniemy dalej , wielkie kotły nadal gniotą z obydwu stron.
Wypływamy na trochę szersze wody. Zaczyna się Donji Milanovac. To odcinek łaczący Cazanele z następnym przełomem, niecałe dwadzieścia kilometrów, ale na rzece się tego nie czuje , w zasadzie to tuż, tuż. Po godzince bylibyśmy w wąwozie Gospodjin Vir gdzie głębokość Dunaju sięga 82 metrów co czyni go najgłębszą rzeką na świecie. Niestety tam już nie dopływamy, przecież nie będziemy nurkować żeby to sprawdzić. Wracamy. Szkoda, bo do Golubaca już blisko.
Od razu przypomniał się mi pobyt w nim w 2011 roku. Hotel o zerowym, choć dwugwiazdkowym standardzie. Całonocną imprezę w knajpach przed balkonem. Wielka wyspę i zalew utworzony przez Dunaj. Twierdzę w której byliśmy i drugą po rumuńskiej stronie o której nie mieliśmy pojęcia, co to jest na drugim brzegu. Wtedy z twierdzy Golubac widać było Dunaj znikający gdzieś wąskim przesmyku. Nie kojarzyliśmy wtedy jeszcze , że są to już słynne Żelazne Wrota. Myśląc słynne, miałem na myśli same Cazanele.
Nie miałem pojęcia , że na miano Żelaznych Wrót składają się tak naprawdę cztery bardzo wąskie przełomy : Wąwóz Golubac, Gospodin Vir, Veliki i Mali Kazan i wąwóz, a w zasadzie kanał Sip. Są one oddalone od siebie ale tworzą jedna całość.
Mam małego hopla na punkcie Dunaju. Naliczyłem , że w samym 2011 byliśmy nad nim XXX razy w XXX miejscach i XXX miastach. I tak co roku. Marzy mi się rejs rzecznym wycieczkowcem gdzieś z Niemiec do morza Czarnego i z powrotem . Dlatego dobrze znana jest mi jego droga przez Europę. Mniej wiedziałem o samych wąwozach, ale za to sporo o warowniach i zamkach położonych nad Dunajem. Pozostała część trasy nie jest dla mnie tajemnicą.
Oto jak wygląda to przeciskanie się Dunaju przez Karpaty.
Przed Novi Sadem ( zamek ??? ) do szerokiego już Dunaju wpada równie duża Tisza , kawałek dalej w Belgradzie wpada do niego Sawa ( Twierdza Kelemgard ). Teraz cała ta wielka woda płynie leniwie mijając twierdzę Smeredewo ( Opis Serbia 2011 ) i dalej spokojnie aż do Moldava Vece po rumuńskiej stronie. Tu tworzy duże rozlewisko z wielka wyspą. Na końcu rozlewiska po serbskiej stronie stoi wielka twierdza Golubacz ( to ta gdzie zginął nasz rycerz Zawisza Czarny ), a po przeciwnej jej stronie rumuńska twierdza Vladislav w Coronini. Wąskie przejścia zaczynają się tuż za nimi i przez to właśnie tworzy się wcześniejsze rozlewisko.
To wąwóz Golubac i dolina Ljupovska. Pierwszy wąski odcinek ma 14,5 km długości i 230 m szerokości w najwęższym miejscu.
Drugi to Gospodini Vir, 15 km długości, 200 m szerokości. Skały mają tu po bokach do 500 metrów wysokości, nie ma tu miejsc gdzie by można było zejść na brzeg.
Trzeci odcinek to Donji Milanovac, jest szerszy i łączy Gospodin Vir z Velikim Kazanem, ma 19 kilometrów.
Dalej Cazaanele i Dolina Orsovy. Ostatni odcinek wąwozów przed tamą i równinami Wołoszczyzny.
Czas wracać . Kapitan odwrócił łódź i ponownie znaleźliśmy sie w kotłach. Teraz już ze spokojem podziwialiśmy pędząca rzekę i okoliczne szczyty.Pogoda dopisała, cieplutko. Siedzimy na dziobie pod mosiężnym dzwonem sygnałowym. Teraz kapitan trąbi. Dawniej pewnie jakiś majtek walił tym dzwonem ile się dało. Dopływamy w rejon jaskiń. Góry do nieba, po kilkaset metrów.
Veliki Kazan za nami .
No i kolega nam sie rozkrecił
Znowu jesteśmy w zatoczce, wkoło śmigają motorówki i skutery.
Piękny widok na Dubową po rumuńskiej stronie. Cała zatoczka wygląda wspaniale. Ciucarul Mica nad Małymi Kotłami, punkt sygnałowy, wejście do wąwozu i Maraconię na jego końcu.
Mijamy ponownie punkt sygnałowy, w ogóle wyglada to jak ramię dźwigu z dziwną kulą na końcu , może coś się w tym paliło ??? Ciekawe do czego służyło też to kamienne jajo. Może gdybym słuchał gościa to bym wiedział, ale cały czas coś klepał po rumuńsku.
Na końcu kotła znowu majaczy Marconia. Z tej strony wygląda równie pięknie.
Teraz mogę poświęcić mu wiecej czasu, wiem czego się spodziewać po okolicy
Mijamy Decebala . Śmieszny trochę, pomyślałem . Tamci w Stanach pełni powagi w końcu prezydenci, a ten taki jakiś 🙂 Jasne, że to postać wojownika z przed 2000 lat. W Stanach wtedy to chyba jeszcze Indian nie było
Decebal ten co zniknął
Zacieniony ten decebal, ze zdjeć nici, dobrze, że wcześniej kilka stuknąłem. Mijają nas kolejne małe łódki, machają sobie wszyscy. Milutko.
Na zboczu od serbskiej strony widać dobrze ukrytą drogę i wykute w skałach tunele .
Jesteśmy w małym kotle zaraz Tabula Trajana. Podpływamy po raz kolejny, ale kapitan już sie nie zatrzymuje. Pilot wspomina coś jeszcze raz o tablicy. Wiemy już, że jest na niej napis, że to podziękowanie za wybudowana drogę. Ale tłumaczenie z łacińskiego oryginału musi poczekać. Oto originał:
IMP. CAESAR. DIVI. NERVAE. F
Nerwy TRAIANVS. AVG. GERM
PONTIF MAXIMUS TRIB POT IIII
PATER PATRIAE COS III
MONTIBVUS EXCISI (s) ANCO (ni) BVS
SVBLAT (i) S VIA (m) F (ecit)
I tłumaczenie :
Imperator Cesar syn boskiego Nerwy , Nerva Trajan, Augustus , Germanicus , Pontifex Maximus , , Ojciec Ojczyzny , konsul …….. i tak dalej, i tak dalej ……. przy użyciu drewnianych belek uczynił tę drogę.
Jednym słowem , pomijając kilkanaście jego imion , funkcji i chwalebnych określeń : Cesarz Trajan ufundował tablicę w podzięce wybudowania drogi zbudowanej z drewnianych belek , czy coś takiego.
Tabula szczegóły
Wypływamy na środek zalewu. Widok wspaniały, z tyłu Cazanele a naprawdę to już tylko zarys zielonych gór. Słońce świeci jak szalone, jeszcze nie zachodzi, ale już jest nisko i ma ten charakterystyczny silny blask. Promienie odbijają się od wody. Killwater tworzy migające fale. Extra.
Mijamy płynącą w przeciwną stronę barkę. Szeroko tu. Zupełnie jak gdzieś na morzu. Oddala się rozświetlona przez promienie słońca i odblaski w wodzie.
Po chwili zauważamy kolejną barkę, sunie prosto na nas.
Oglądam ją przez lornetkę. Wiezie piasek , chyba albo wraca na pusto. Jeszcze jest daleko, ponad kilometr. Dystans szybko maleje, bo płyniemy na siebie.
Fantastycznie odbija się słońce w nadbudówkach. Mija nas z lewej strony.
Nagle popiskują dwie trąbki .Takie tam symboliczne pierdnięcia. Mijamy się, przychodzi mi na myśl arka .
Z każdą chwilą się teraz oddala , wpływa mi gdzieś w to Słońce. Rewelacja.
Ciekawe jak wygladałaby w samych kotłach. Szkoda, że tego nie widzieliśmy. Taka wielka barka w takim małym przesmyku. Zmęczeni i głodni podziwiamy okolicę. Po prawej znów Tekija. Zupełnie inaczej teraz wyglada gdy czerwone dachówki podświetla słońce z nad horyzontu a nie z góry. I zieleń wzgórz jakby pełniejsza. Spokój, przynajmniej z tej odległości, nie widać żadnego ruchu, żadnych samochodów.
Za Tekiją zielone wzgórza parku Derdap.
Przed nami Czarna Zatoka, zbliża się Orsova i koniec naszej podróży, ale to jeszcze ze dwa, może trzy kilometry. Widać już miasteczko i most nad Czerną.
Widać już, dźwigi i hałdy złomu w stoczni .
Szeroko rozlanu Dunaj odchodzi w prawo, tu zaczynała się Ada Khaled.
Zastanawiam się co z tym Sip wąwozem. Zdecydowanie musiał być za zakrętem cały czas staram się go szukać albo wyobrazić. Błąd. Po pierwsze nazwa jest myląca. Szukam wyobraźnią wąwozu takiego jak Cazanele, a tu szeroko rozlana woda spokojna jak w jeziorze. Po drugie cały czas zapominam, że tak to wygladało jeszcze przed czterdziestu laty. Niełatwo sobie wyobrazić, że to o czym myślę, co opisuję teraz i czego szukałem wtedy tam na wodzie, znajduje się teraz trzydzieści pięc metrów pod wodą. Dla porównania trzydzieści trzy metry ma dziesięciopiętrowy blok mieszkalny. Mało tego. Woda tu spokojna, tama, dalej trochę niżej równie spokojnie. Jest jeden znak 🙂 Tuż przed tamą po serbskiej stronie znajduje się wioska Novij Sip. Wydaje się logiczne, że wcześniej niżej była po prostu wioska o nazwie Sip. Ten kanał, te liny, parowozy, tory i wszystko co mam na myśli musiało być właśnie tam. Wydaje się, że człowiek spojrzy i będzie to widział. Niestety to już tylko historia. Wioska Sip znajdowała się patrząc na tę nową zaraz przed samą tamą. A więc wracając do dawnych czasów: na wysokości dawnej wioski Sip od którek nazwę wziął nazwę kanał i wąwóz znajdowała się skalna katarakta, zwana swojsko brzmiąco prawie jak po polsku „Prigrada”. Rzeka poszerzyła się w tym miejscu znacznie, przez co stała się płytsza. Przegroda jak i inne podwodne skały mocno utrudniały żeglugę tworząc prądy wsteczne i wiry. Stąd też tu właśnie kończyła sie Europa dla tamtejszych flisaków. Nie było mowy o swobodnym pływaniu tędy małymi łodziami i mniejszymi jednostkami.
W 1831 roku niejaki Gabor Baross nazywany Węgierskim Ministrem Żelazo zdołał zdobyć środki na pogłębienie szlaku wodnego .
Do 1890 wykonano podwodny kanał . Wysadzono w powietrze poprzeczną kataraktę i wiele podwodnych skał i ostróg utrudniajacych żęglugę.
Skały usunięto na długości 2 kilometrów, szerokości 80 metrów i głębokości 3 metrów.
Odgrodzono groblą pas szerokości 80 m tworząc suchy kanał
Po usunięciu tysięcy ton skał zalano go ponownie
Tak wygladal kanał SIP po otwarciu , w dali teraz byłoby widać tamę.
Dalej głębokośc 2 metry była wystarczajaca, wysadzono więc tylko pojedyncze skaly. Na innych zamocowano sygnalizację.
Siedemnasty września 1896 roku był bardzo ważnym dniem dla trzech sąsiadujacych ze sobą krajów. Tego dnia kanał Sip został oficjalnie otwarty przez cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa I, rumuńskiego króla Karola I i serbskiego króla Aleksandra Obrenovich’a. Odbyli oni wspólny inauguracyjny rejs po nowym kanale parowcem Cesarza Franciszka Józefa, oryginalne zdjęcie poniżej.
Jednak wyniki były dalekie od oczekiwanych. Wysadzenie katarakty i zmiana głebokości wody miały zupełnie nieoczekiwane konsekwencje. Kanał mial teraz tak silny prąd, że aż do w 1973 roku statki musiały być holowane przez lokomotywy. Zastosowano tez inne rozwiazania. Liny nawijane na bębny przez majace setki koni mechanicznych silniki parowe.
W przeciaganiu statków pomagały trzydzieści dwa parowozy jadące wzdłuż brzegu po specjalnie do tego celu ułożonych torach.
Brzegiem jechał parowóz i buchając parą ciągnął na stalowej linie płynący obok parowiec, barkę lub inny statek.
Wykucie podwodnego kanału było ogromnym przedsięwzięciem szczególnie w tamtych czasach. Wymagało ogromnego nakładu pracy i niebotycznych wydatków państwa węgierskiego, około 20 milionów florenów, w czasie gdy wybudowanie okazałego 4-5 piętrowy pałacu kosztowało wtedy około 7000 florenów. Korzyści jednak ogromne. Od otwarcia kanału rozpoczął się ogromny rozwój żeglugi po Dunaju. Wywołało to poważny wzrost wykorzystania rzeki w celach transportowych i handlu wszystkich państw przybrzeżnych, które mają od tego czasu otwartą drogę do Morza Czarnego.
I tak płynąc po spokojnych wodach czarnej zatoki wyobrazałem sobie jak tu było kiedyś. Trudno to sobie wyobrazić . Tyle historii pod nami a teraz spokojna tafla zalewu. Nasz mały stateczek wracał do przystani. Dopiero teraz na spokojnie mogłem popatrzeć, co znajduje się na barkach i na portowym nabrzeżu, a były to setki ton złomu i jeszcze więcej drewna. Widać Dunaj nadal jest najtańszą drogą transportu tak wielkiej ilości towarów czy to na północ , czy południe tej części Europy.
Już z daleka obserwowałem przez lornetke czy nasz samochód jeszcze tam jest. Był. Z tej odległosci nie było widać w jakim jest stanie, ale to, że nadal stoi było już samo w sobie pocieszajace.
Kapitan zgrabnie przybił do brzegu, wysiadł i w miare elegancko pożegnał wycieczkowiczów. Zrobiliśmy sobie wspólną fotkę i po skrzypiacych pomostach dotarliśmy na bulwar .
Dalej byłem niespokojny. Jeszcze dwieście, jeszcze sto metrów. Patrzę na Toykę a ta …. stoi sobie jak gdyby nigdy nic. Szyby ma, bagaznik zamknięty. Z niepewnością pociągam za klamkę, zamknięta. Niemożliwe. Wszystko w porzadku. W tym momencie całkowicie już przekonałem się do Rumunii. Porzuciłem stereotypy i będę wszystkim to powtarzał, że ich zła opinia o tym kraju jest najczęściej wyssana z palca. Wszyscy dużo mówią, dużo wiedzą a tak naprawdę nigdy tu nie byli, może kiedyś za komuny, ale my Polacy też nie mamy czym sie szczycić wracajac do tamtych lat.
Głód nie dał o sobie zapomnieć. Najgorzej było jak jeszcze przed podróżą wpadali na stateczek ludziska zaopatrzeni w wielkie pudło z pizzą. Teraz po trzech godzinach gotowy byłem odgryźć sobie palec. Iwonka, zawsze czujna, od razu wypatrzyła pobliską pizzerię i piechotką przeszła te kilkadziesiąt metrów. Przestawiłem samochód i zajrzałem do środka. Już przy wejściu mało nie upadłem . Przy tym głodzie zapach pieczonej na okragło pizzy wywolał we mnie euforię. Nie mogłem sie doczekać, myslalem, że zejdę czekajac bądż co bądź regulaminowe kilkanascie minut. Ogarnąlem się tym czasem w całkiem przyzwoitej toalecie i poddenerwowany czekalem dalej. Iwonka spokojna. Jak ona to robi ? Wreszcie z całkowicie profesjonalnego pieca wyjechał pachnacy boczkiem placek. Nie była to pizza z Pizza Hut, ani z innych porządnych znanych w polsce pizzeri, ale była jedną z najlepszych jakie jadłem w tym roku. Miodzio. Nie wiem dlaczego nie zjedliśmy jej na miejscu. Może, żeby nie łykać z głodu kawałów w całosci, zabraliśmy ją do samochodu. Natychmiast pojawił się jakiś kundel. Myśląc, że czuje w żołądku to co ja , niechetnie rzuciłem mu kawałek ciasta. O , w mordę, jaki wybredny. Myślał, że ja zeżrę ciasto a on będzie się szynką i boczkiem raczył. Widząc, że raczej nie ulegnę wciagnał w końcu to ciasto.
Widno jeszcze było , więc rozgościłem się na fotelu pasarzera. Byliśmy już mocno zmęczeni. Tyle wrażeń. Transalpina, Żelazne Wrota. Można było podjechać jeszcze drogą do Monastyru i Decebala , a później do Zanku Vladislava w Coronini, ale przecież był już prawie sobotni wieczór a do domu jeszcze bardzo daleko. Ruszylismy w strone Caransebes . Droga prowadziła przez mniejsze i wieksze górki, ale bez szlaeństw, cały czas dolinkami wzdłuż Cernej rzeki. Po kilkunastu minutach usnąłem. Iwonka dojechała do Caransebes, później już przed Timisoarą wpadła na autostradę do Aradu i tam zamienilismy. WG rumuńskiej mapy z Aradu do Oradei tylko setka autostadą . Stamtąd już tradycyjną trasą przez Węgry, Słowację do Warszawy.
Przeczucie jednak mnie nie myliło. Autostrada zazanaczona na mapie to jeszcze piosenka przyszłości. Przekalkulowalem to wszystko i bez wahania stwierdziłem, że nadłożymy sporo drogi i mimo, że dłuższą za to dużo lepszą drogą dojedziemy zdecydowanie szybciej do domu. Nie bez znaczenia była jazda nocą normalnymi, krajowymi, rumuńskimi , węgierskimi , słowackimi a na koniec polskimi drogami. Smignąłem w lewo do Maco. Tę trasę znałem doskonale, już za komuny jeździło się wtedy tędy świetnie. Teraz autostrada zaczyna się już w Maco i biegnie omijając Szeged aż do Budapestu. Nie zatrzymałem się na granicy przy żadnej budce oferujacej Vinetki więc musieliśmy w Maco poszukać rozsadnej stacji. Znowu się zamienilismy i zaopatrzeni w winetkę wjechalismy na autostrade . Po raz kolejny tego roku przekroczyliśmy Tiszę i to po wspaniale oświetlonym wiszacym moście.
Po dwóch godzinach Iwonka dojechała do węgierskiej stolicy. Zajrzeliśmy jeszcze na OMV’kę do zaprzyjaźnionej Joli, ale niestety nie była to jej zmiana. Mc na stacji też był jeszcze zamknięty. Teraz szybko do granicy w Sahach. Po drodze musieliśmy zatankować. Mielismy sprawdzoną stację, ostatnią po stronie węgierskiej. Tu już można spokojnie kupić zjadliwe kanapki i ponownie się zamienić. Podczas gdy Iwonka płaciła za paliwo, z piskiem podjechało pod sasiedni dystrybutor coś strasznie ryczącego, z jeszcze głośniej grająca muzyką. Wyskoczyło z tego dwóch , że tak powiem gówniarzy.
Samochód był tak kolorowy jakby przyjechał z Indii, wiele się nie pomyliłem, numery miał arabskie. A to gnojki, wypalili gumę i wyjechali równie głośno ze stacji, jak wjechali. Nie wiem po co się później zatrzymali, ale wyprzwedziłem ich i na luzie jechałem przez ciemność. Nagle zobaczyłem szybko zbliżajace się światła i nagle coś z rykiem i ogromną prędkością, a nie jechałem wolno, wyprzedziło mnie. Po kilku sekundach zniknęło. Wariaci. Piękne, krótkie życie pomyślałem. Wjechalismy na Słowację . Od razu zaatakował mnie jeden znak, prawda, że obrazowo pokazany ten skok do rzeki.
Teraz siedemdziesiąt km do Zvolenia. Świt na Autostradzie do Bańskiej Bystrzycy.
Krótki postój , w końcu to „odpocivadlo” .
Mijamy BB , jest zjazd na Martin. Zaraz dalej Hermanecka Jaskinya . Trasa ta sama co zawsze. Jak powiem że jechalismy tędy w zyciu ze trzydziesci razy to nie skłamie . Jeszcze tylko przeskok przez góry. Znowy serpentynki ale dobrze nam znane. Ppiętnascie minut i Martin. Tera dylemat . Czy jedziemy na Chyżne , obiad uZieby i Zakopane , czy w lewo na Żiline i Cieszyn. Niedziela rano , jesteśmy zmęczeni wybieramy to drugie. Po drodze przez góru mijamy dwa zamki nad popradem Miejsce wspomnien . parking nad rzeka . Zawsze mam z tego miejsca wspomnienia . pierwszy niocleg w zyciu za granica pod namiotem . Woda sz otwartej tamy która zmusiła mnie i mojego porzyjaciela do natychmiastowej ewakuacju ze srodka pustej wczesniej rzeki. Czarno białe zdjeci dwójki małolatów czyli moje i iwonki z 84 chyba roku. Po chwili Zylina . Zakre t na Cieszyn . Wypatróje nowoczesnego czasowego fotoradaru . wiem , że tam jest . Zawsze sie udaje , tym raze=m jak sie okaże tez . Wreszcie Cadca. Słońce już wysoko . Do domu jeszcze przwie 500 km. Wiec zatrzymujemy sie na trzdycyjne poranne słowackie tyrystyczne śniadanie. Czyli wizyta w małtm Careforze. Zakupy jak zawsze słodycze i alkohol na prezenty oczywiście wszystko takie jakiego unas w polsce nie ma. Papryka na zapas , ta waska i długa u nas rzadkośc. Nagle patrze a w podgrzewaczach z pieczywem ciepłe bułeczki z ….kaszanka .
Żartuje to czekolada . Zapełniam wózeczek . Teraz sniadanie . Przepyszne świeżutkie słowackie słonawe rogaliki , Dwa duże opakowania kefiru. Paprykowa kiełbacha , papryka i do wozu. Wszystko mi jedno co sobie ludzie pomuśla . Siadamy i z bufetem na wózku zżeram to wszystko. Iwonka tez ale ona można powiedzieć tylko zjada co nieco.
Mały słowacki pierdolniczek , że o znaku zakazu” mimo autobusu” nie wspomnę .
No teraz to jas mogę wszystkie numery świata. Po półgodzince ulga, przepiekny znak informacyjny , teraz to już z górki.
Toyka tez upomina sie o papu. Zatrzymujemy sie na stacji. Paliwo , myjnie , toaleta. Podjeżdża i parkuje obok mnie para motorsów na fantastycznym harleju.
Pytam gdzie leca , na zlot do Mrągowa . O to jescze kawałek. Pytaja skad jade opowiadam tylko historie ostatnięj doby, wierzyć im sie nie chce. Za pzryzwoleniem robie im zdjęcie i ich harleya. Wspaniały , w zyciu nie widziałem tak polakierowanego .
pogadaliśmy jeszcze chwile i w droge jeszcze 360 , bułka z masłem.
Niebo tu jakby piękniejsze
Upajam sie jeszcze po drodze polskimi krajobrazami , chmurami i błekitem nieba. Cos wtym jest , że w domu najlepiej i że cudze cjhwalicie. Pięknie wsłoneczny dzień wygladaja kłebu pary wydobywajace sie z kominów elektrowni w bełchatowie . Po kilkunastu kilometrach to już piekne biale chmurki.
Droga znika za nami. Noga sama dociska pedał .
Jeszcze tylko kiolka kilometrów przez lasek
Po dwunastej stajemy przed bramą domu. Pięknie tu i zielono . I jest nasza kochana córeczka , czekało dziecko na rodziców , no i wszystkie kwiatki przeżyły. Po prostu cały czas tu lało . Nie wiemy o czym mówi 🙂 jaki deszcz ?
Dwa tygodnie urlopu . ąz osiem w Obzorze samej Rumunii 3500 tysiaca , do tego Słowacja , Węgry , Ukraina , Bułgaria no i cała szalona Rumunia. Wszystko w 14 dni .
Jesteśmy Mistrzami świata
KONIEC 🙂