Część 7 –
nocą przez Rumunię do Mołdawskiej granicy.
Mołdawia – Kiszyniów i Milesti Mici
po półgodzince gnaliśmy już drogą do Suceavy. Nie chcąc wpaść na jakiś radar , nie ciągnąć się przez wioski i miasteczka leciałem sobie po ciemaku tak 160 km/h między dwoma Audi . Po chwili byłem w Suceavie. Iwonka nadal spała. Zrobiłem szybki rachunek sumienia. Wiedząc , że tutejszy zamek mimo iż ciekawy to jednak jest w ruinie, ruszyłem w stronę Iasii . Trochę miałem wyrzuty sumienia , że kolejny raz jesteśmy w Suceavie a niczego nie zobaczyliśmy. Jak zwykle zwyciężyła myśl , że przecież do Suceavy z Polski tylko w zależności od trasy 450 – 600 km …. więc spoko jeszcze tu wpadniemy.
Miasteczka migały jedno po drugim. Z żalem mijałem kolejne nazwy ciekawych miejsc ale żeby być wszędzie musielibyśmy być w tej Rumunii po trzy tygodnie i to kilka lat z rzędu. Gdzieś koło czwartej dojeżdżałem do Iasii , dawnej stolicy Rumunii.
Na początku szeroko i sporo marketów. Zaczyna się normalne miasto . Jadę główną ulicą , jedno, dwa skrzyżowania . dwupasmówka się skończyła . Znaki na prowadzą dalej . Na razie wszystko porządku . Zupełnie nie rozumiem skąd te zachwyty na tym miastem . Zwykłe , typowe bloki jak w każdym większym mieście w Rumunii. Wysokie , poodrapywane , brzydkie. Wszędzie wiszą szmaty na balkonach , zardzewiałe anteny satelitarne , balkony obudowane szkłem , każdy innym . Dramat. Jadę dalej zwykłą ulicą, nadal zgodnie ze znakami. Po bokach stare kamienice , taka sama rozpierducha. W ostatniej chwili zauważam znak zakazu i objazd , raz małą uliczka w dół , druga po skosie w górę i jestem z powrotem na tej samej . No dobra , jadę dalej . Po dwustu metrach mam pewne wątpliwości , wszystkie samochody stoją przodem w moim kierunku. Wygląda na jednokierunkową . Dobrze , że jest już po czwartej to pusto i nie widać jak na razie żadnych radiowozów. Nie wiem co myśleć ? z jednej strony piękne secesyjne kamieniczki , każda inna, piękne kute balkony , wszystko jedna zaniedbane , kolorowe to one były ale chyba jeszcze przed wojną. Wszystko zniszczone do granic możliwości , aż dziwne , że ktoś tu mieszka. Paskudna okolica . Zrobiłem jeszcze fotkę tego odrapanego … … bałaganu i zawróciłem.
Co kawałek stoi znak informujący o tym że jestem na drodze jednokierunkowej , ten niebieski kwadrat ze strzałką. Po chwili jestem na krzyżówce gdzie się kończył objazd i tu wróciłem na tę ulicę . zatrzymuję się , odwracam i szukam znaku zakazu ale skąd, niczego takiego nie ma , no paranoja. Zdegustowany wracam do centrum i szukam drogi . Skąd wcale nie jest łatwo.
Wiem , że w Iasii jest ładny Pałac Kultury, ale nie będziemy czekać kilka godzin , żeby go zobaczyć . Juz po powrocie okaże się , że był to wielki błąd.
Z Iasii na południe odchodzą dwie a nawet trzy drogi. Tak naprawdę dłuższy czas nie miałem pojęcia czy dobrze jadę . Znaczy, wiedziałem , że dobrze tylko nie wiedziałem , którą. Po małym zamieszaniu na małym rondzie gdzie znaki same sobie przeczyły wreszcie droga ruszyła na południe .
Wiedziałem , że gdzieś w pobliżu jest Cecora, zwykła wioska nad Prutem.. To tutaj odbyły się dwie ważne dla Rzeczypospolitej bitwy .
Pierwsza w 1595 roku podczas wyprawy hetmana Zamoyskiego do Mołdawii . Zamoyski chcąc chronić ziemie Rzeczypospolitej przed imperium osmańskim postanowił utworzyć kilka małych państw oddzielających nasze ziemie od Turków. Były to Siedmiogród , Wołoszczyzna i Mołdawia. Najpierw zajął Chocim. Po miesiącu Iassę uważaną wtedy za stolicę hospodarstwa mołdawskiego. Do bitwy doszło właśnie pod Cecorą . Polacy założyli nad Prutem dobrze ufortyfikowany warowny obóz . Turcy, a zasadzie w większości Tatarzy, uderzyli mając trzykrotną przewagę , mimo to przez kilka dni nie udało im się go zdobyć . Po kilku dniach podpisano traktat. Chanat zgodził się by na obszarze hospodarstwa pozostały polskie wojska. Po czym Tatarzy wycofali się . Dwa dni po zawartym układzie armia tatarska rozpoczęła odwrót. Ale byliśmy potęgą .
Druga bitwa w 1620 roku niestety nie była już dla nas chlubna , o ile bitwa o sam obóz nie została rozstrzygnięta to odwrót był katastrofą. Armia Turecko Tatarska prawie pięciokrotnie silniejsza , całkowicie rozbiła oddziały Polskie, których pozostałości schroniły się w Chocimiu . Niestety Hetman Stanisław Koniecpolski dostał się do niewoli, a Żółkiewski poległ ale o tym już wspominałem wspominajac Ukrainę.
To był początek wojny Polsko – Tureckiej , która zakończyła się obroną Chocimia i podpisaniem traktatu potwierdzającego ustalenia pokoju w Buszy z 1617 roku ????
Prawie świtało, jednak po całonocnej jeździe nawet mnie ta Cecora nie korciła, bo śladu po dwóch bitwach już tu nie ma. Trudno też podziwiać o piątej rano pole kukurydzy. W miejscu dawnych bitew znajduje się teraz wioska o nazwie Tetora, ale dałem jej i sobie spokój.
Przede mną piękne widoki , świt nad wzgórzami , na nich szachownica pół i traw , wspaniałe miejsca, a pośród nich wijąca się czarna wstążka szosy.
Zmęczony trochę ale twardo jadę dalej . Iwonka już na chodzie , niby nie rusza się ale oczy już otwarte. Nieśpiesznie pokonuję kolejne kilometry i wzgórza . Ludziska powstawały , pojawiły się pierwsze furmanki , po jakimś czasie samochody. Słońce zaraz wzejdzie , już je prawie widać.
Jadę i jadę a znaków jak na lekarstwo, dopiero po prawie dwudziestu kilometrach okazuje się , że co prawda jedziemy w dobrym kierunku ale równoległą drogą do zaplanowanej. Generalnie to bez znaczenia , może trochę dalej, ale droga naprawdę bardzo dobra. Co prawda nie nad Prutem , który stanowi naturalną granice Rumunii i Mołdawii ale po wspaniałych krajobrazowo terenach.
Nagle zauważamy mnóstwo ludzi idących drogą. Co jest ? Wyglądają jakby dopiero co wysiedli z autobusu i idą drogą do wsi , jakby nie mogli wysiąść w samej wiosce. Gdzie to łazi tak o świcie ? zastanawiam , się . Zmęczony jestem po całonocnej jeździe więc umyka mi pewien szczegół od razu wychwycony przez małżonkę. Wszyscy oni idą ze sznureczkami w dłoniach. Wiemy już o co chodzi. Spotkaliśmy się z tym zwyczajem już kilka razy wcześniej na Wołoszczyźnie jadąc przez okręg Arges z Trasy Transfogarskiej do Pitesti. Cała wieś , każdy gospodarz bierze krówkę na ten sznureczek i zadowolony prowadzi ją z samego rana na pastwisko , które znajduje się najczęściej daleko poza wsią, ale w pobliżu głównej drogi .
Pod wieczór czynność tę powtarza się w odwrotnej kolejności. Co ciekawe cała wieś robi to o tej samej porze . Wygląda to tak jakby każda z tych osób wybrała się z krówką na spacer , równie dobrze mogłyby być to pieski.
Później wraca to całe towarzystwo wymachując pustymi sznureczkami. Dla niewtajemniczonych turystów jadących samochodem rzecz prawie nie do uchwycenia. Zastanawia nas zawsze to dlaczego jedna czy dwie osoby nie prowadzą wszystkich krówek tylko każdy indywidualnie . No cóż , taka tradycja , no i pogadać można , bo niby co robić w takiej małej wiosce.
Jeszcze kilka kilometrów i zatrzymuję się przy studni i figurze wiejskiej kobiety . Wygląda jakby się właśnie zatrzymała.
Przed nami posuwa kolejny spacerowicz z koleżanką.
Czas na zamianę . Ja już się swoje najechałem, teraz Iwonka . Droga do granicy względnie prosta . próbuję usnąć ale ciężko mi to przychodzi , udaje się dopiero po dwudziestu kilometrach . Budzę się na rumuńsko- mołdawskiej granicy.
Drugi raz przekraczam w swoim życiu granicę dawnego ZSRR i to dzień po dniu. Wczoraj był pierwszy 🙂 . Granica , nic specjalnego, najpierw wielki herb z napisem Moldova .
Całkiem duży i bardzo nowoczesny „ Free Shop” Tuż za nim wielki budynek pełen granicznych pomieszczeń . Chyba przejście tylko dla grup zorganizowanych. Nie wiemy co tam się mieściło, ale stało tam kilka wycieczkowych autokarów. Obok symboliczny szlaban za nim kilka budek i tu podjechaliśmy. Budki pomalowane na niebiesko – żółto -czerwono. Jak w Rumunii. Żadna różnica, Rumunia i Mołdawia to w końcu przez setki lat jedno państwo , wcześniej zwane Besarabią, Hospodarstwem Mołdawskim . Niestety , po drugiej wojnie ,tak jak inne państwa środkowej Europy Rumunię zajęła bratnia armia a część będącą dzisiejszą Mołdawią właczyła do ZSRR ku chwale wielkiego wodza. Zupełnie jak u nas w odniesieniu do kresów. Podeszła do nas celniczka i poprosiła o otwarcie bagażnika , po chwili mołdawski wopista wziął paszporty i zniknął w budce. Postaliśmy trochę, bo trzepali trochę swoich, ale w sumie szybko poszło.
No , teraz czekaliśmy na drogę z koszmarów. To co słyszeliśmy o mołdawskich drogach nie mieściło się w głowie . Że doły , dziury, brak asfaltu , koleiny , że to jakiś koszmar . Że pod żadnym pozorem nie można jeździć tam po ciemku gdyż nie widać tych wszystkich niespodzianek i żaden normalny samochód temu nie podoła.Dlatego też zdecydowaliśmy sie nadłożyć drogi i jechać po rumuńskiej stronie Prutu. Z początku nawet droga była wąska , połatana, ot taka sobie . Oby chociaż taka się jak najdłużej utrzymała. Po kilometrze wyjechaliśmy na wielką trawiasta równinę .
Ciekawi byliśmy krajobrazów, bo tam podobno nuda i nic nie ma. Równina spora , po obu jej stronach niewielkie wzgórza. Na nich pojedyncze , małe wioski. Ku naszemu zaskoczeniu nasza słaba droga po kilometrze zmieniła się w piękną szosę , całkowicie bez zarzutu. No fakt nie miała namalowanych pasów ale była równiutka jak stół i szeroka .
miała oznaczenie nr 1 o czym informowały ładne biało – czerwone słupki .
Po jej obu stronach aż do samych wzgórz rosły różnego rodzaju wyschnięte trawy.
Droga , prosta jak drut, biegła wzdłuż wyschniętego, porośniętego niską trawą koryta rzeki . Chwilę później minęliśmy mostek w barwach narodowych .
W jego bliskości, na porośniętym trawa dnie rzeki pasły się mołdawskie krowy i inny inwentarz.
W oddali widać było wzgórze pokryte niesamowitą ilością identycznych domków o kremowych ścianach i czerwonych ceglanych dachach. Coś podobnego do czeskich i słowackich daczy tylko w innym kształcie.
Szosa prowadzi dalej przez bezdroża , ale w około niskie zielone pagórki . Zaczynają się pierwsze winnice
a w płytkich dolinkach pierwsze wioski ,
a już bardzo rzadko małe miasteczka. Wszystkie jednak z dala od głównej drogi. Wbrew informacjom z różych źródeł wygląda to bardzo ładnie.
W odali zauważamy pośród drzew błękitno-białą, malutką cerkwię
Chwilę później trafiamy na piękną studnię , ciekawe jest to , że jest taka w każdej prawie wiosce i dostępna dla wszystkich.
Zamieniamy się z Iwonką . Droga zaczyna kręcić między niedużymi wzgórzami ale cały czas szeroka i w świetnym stanie.
Samochodów zero . Mijamy jakieś dąbrowy , drzew bardzo dużo , w zasadzie są wszędzie i tak już prawie do Kiszyniowa.
Nie spodziewałem , że będę zasuwał po mołdawskich drogach 150 km/h na zupełnym luzie. Z granicy do Kiszyniowa około 110 km. Pół godzinki i po sprawie . No szok. Najpierw zjazd na rozległa równinę , na niej jeziora , czy zalewy nie sposób stąd ocenić .
Dojeżdżamy na dół . Świetne trzciny , fantastyczne
Te jeziora to chyba spiętrzona woda na małej rzeczce Isnovat.
Przed nami Kiszyniów .
Widac z daleka jedno wielkie blokowisko ,
ale pierwszy blok wielki , ładny i kolorowy. Wiadomo , stanowi pierwszą linię panoramy miasta. Z daleka wygląda to nawet fajnie ( z bliska gorzej ) , błękit , zieleń a na niej białe bloki z tym kolorowym na przedzie. No i ta Biała cerkiew z niebieskimi kopułami przed nim..
Nie mamy szczególnych planów dotyczących Mołdawii ani samego Kiszyniowa . Interesuje nas wyłącznie wizyta w Milesti Mici i w Cricowej. Jest tu jeszcze Łuk Triumfalny z wielkim zegarem i jedna piękna błękitna cerkiew ale to nie jest najważniejsze . W tylu już byliśmy że …. Oh. Mamy zakupiony w ostatniej chwili przewodnik, ale nic w nim specjalnie nie ma. Zjeżdżam na stację benzynową zaciągnąć języka. Najpierw jednak dzwonię do koleżanki , która zupełnie przypadkiem powinna być tego samego dnia w Kiszyniowie. Wszystko się potwierdza. Co prawda nie jeździmy razem i wyjechaliśmy tydzień po niej ale traf chciał , że trafiliśmy na siebie właśnie tu. Wymieniamy uwagi . Plany mielismy podobne jeśli chodzi o Mołdawię . Ona z rodzinką jedzie własnie do Cricovej . Okazuje się , że nie podobno można dopisać się do innych zorganizowanych wycieczek i że oni też nie mają rezerwacji tylko tak …na rybkę. Mówię , że jedziemy do Milesti Mici i później się zdzwonimy mówiąc co . gdzie i jak. Idę pogadać z miejscowymi. Stacja o dziwo piętrowa , na dole jednak nikt nie wie o co mi chodzi z tym Milesti Mici, więc posuwam na górę . Tam jeden przytomny , miły chłopak stara mi się dokładnie wytłumaczyć jak tam dojechać. Rysuje mi całą mape na dwóch kartkach.
Stosując się do jego rad ruszamy na jakieś przedmieścia. Jedziemy bardzo szeroka drogą w opłakanym stanie. Jest niesamowicie połatana i nierówna. Jumbo Jet spoko by tu wylądował …i pewnie o to w tym wszystkim chodziło.
Dojeżdżamy do małego miasteczka , a może to jeszcze dzielnica Kiszyniowa . Mijam niesamowicie stare autobusy i ciężarówki ZIŁ do wożenia ludzi . Wygladaja jak te z Indii. Odrapane , z bagażami na dachu. Folkloor , że hej. Jak kiedyś nasze Stary w wersji Osinobus. Jeden z nich ma wyjatkowo gustowne zasłonki.
Prowadząc nie miałem czasu tak nagle robić zdjęcia , ale widzielismy lepsze , z tonami gratów i pakunków na dachu.
Nadal jeżdżą tutaj takie cuda, ten moskwicz ma lekko ze czterdzieści kilka lat.
Przysięgam ! Inny swiat .
Mam dojechac do ronda, jade przez to popierdowo kilka kilometrów i nic , juz chciałem zawracać lub pytać o drogę , ale zamajaczyło przed nami cos w rodzaju skrzyżowania. To było to. Miało co prawda kilka rozjazdów , ale jakimś fuksem dobrze zjechałem.
Jeszcze tylko kilkaset metrów i jesteśmy u celu.!!!!
Przed nami słynne MILESTI MICI największa na swiecie winnica a raczej najwieksza fabryka (?) wina.
Wita nas duży napis ” Milesti Mici i wielka beka z herbem
Mijamy małe, ozdobne wejścia prowadzące pod ziemię . Podobne do tych w Tokalskich Pivnicach tylko większe.
Pogoda przepiękna . Z daleka już widać stylizowany , kamienny budynek z bramą i obudowane kamiennymi blokami wejścia do piwnic. Jesteśmy przed bramą , niestety zamkniętą.
Pusto tu , wielki parking a na nim my i może ze dwa miejscowe samochody. Zastanawiamy się czy w poniedziałki otwarte, bo przecież można to podciągnąć pod muzeum. Wchodzę do stróżówki . Pan mówi , że wszystko ok. i że informacja z kasą jest w pobliskim budynku. Przechodzimy koło znanej nam ze zdjęć fontanny.
Okazuje sie , że fontanny są dwie tuż obok siebie. Ale nie zatrzymujemy się , najpierw lecimy do kasy. Wchodzimy po schodkach do środka . Jest kasa , znaczy się jest pokój z komputerem i jakimiś szafkami , niestety pusty. No cóż, czekamy , Wreszcie pojawia się jakaś dama. Wchodzimy . Pani bez zbędnego gadania pyta o nazwiska. Podaję . Patrzy się w monitor i w pewniejszy od niego gruby wielki kajet. Niestety nie ma naszej rezerwacji . Każe nam przyjść za kilkanaście minut . Ale na koniec rzuca , zebyśmy byli dobrej myśli. Coś wymyśli. Tak tez robimy.
Od razu wracamy do na razie największej atrakcji . Dwie bliźniacze fontanny . Z każdej z nich z przechylonych butelek wylewa się wprost do wielkich kielichów wino. W jednej czerwone,w drugiej białe . Buzujące w kielichach wino przelewa się wierzchem do reszty fontanny . Fajna sprawa . Efekt jest fantastyczny a ciekawośc zżera i w końcu sprawdzam paluchem czy jest prawdziwe. Na zdjęciach , które widzieliśmy wczesniej, fontanny są brzydkie i zaniedbane , ale naprawdę , na żywo są fantastyczne . Nie wiem kto robił to zdjęcie latające po internecie ? Zniechęciłoby każdego . Na szczęscie w rzeczywistości wygladają wspaniale. Może to kwestia pogody, a napewno słońca . Rewelacja. Nie ma zawodnika , któryby nie wsadził palucha do środka i nie oblizał 🙂
Dla mnie bomba, super sprawa.
Wracamy do kasy a tu niespodzianka. Za biurkiem siedzi tym razem inna pani. Źle jej z oczu patrzy , zwykle od razu poznaję jak skończy się taka rozmowa. I nie mylę się, pani nie jest już tak miła jak poprzednia. Wchodzi jeszcze jakas mała czarna pyskula. Coś tam marudzą pod nosem , że nie ma rezerwacji , nikt nie dzwonił, szuka naszych nazwisk w zeszycie, szuka nazwiska kolegi . No niby skąd miałoby tam być jak wszystko odbywało się ostatecznie na drodze mailowej, i to oni nie odpisali. Mówi , że nie ma miejsc itp.pierdoły. Zawiedziony mocno , grzecznie atakuję 🙂 !!! Naciskam , że mój drug , że dzwonił , że maile pisał , że dwa tysiące kilometrów , że non stop jazda , żeby tylko zobaczyć te ich cudowne piwnice. Mięknie pomału . Po chwili przerzucania kartkami kajetu, pytając jeszcze czy mamy swój samochód oznajmia , że załapiemy się na 13 do innej wycieczki . Każe nam gdzieś indziej zapłacić za całą imprezę, że nie będzie degustacji i zaprasza na trzynastą z taloncikiem . Uff , udało się . No to mieliśmy luźne półtorej godziny .
Był więc czas na śniadanie. Pyszna rumuńska papryka, z równie pysznymi polskimi , nieśmiertelnymi kabanosami i taką sobie dwudniową rumuńską bułką . Zapijane to wszystko prosto ze słoika wspaniałym ketchupem Włocławkiem – mniam 🙂 Zaryzykowałem nawet rumuński kefirek. Od razu samopoczucie mocno się poprawiło. Zadzwoniłem jeszcze do koleżanki. Okazało się , że oni Milesti sobie odpuszczą, bo właśnie byli w Cricovej i udało im się dołączyć do amerykańskojęzycznej wycieczki na 15,00 i , że jest jeszcze jedna rosyjsko jezzyczna o 17.00 i czy nam to nie przeszkadza. jesli nie to może nas do niej dopisać. Dla mnie nawet lepiej. Wiedząc już , że wyprawa w Milesti skończy się o 15.00 chętnie przystaję na propozycję . Zresztą dla mnie nawet lepiej , że wycieczka jest rosyjskojęzyczna , a tak naprawde to bez znaczenia. Cricova jest co prawda po przeciwnej stronie Kiszyniowa , ale dwie godziny do 17,00 powinno spoko wystarczyć na przejazd. Przed nami jeszcze godzina, ale żadnej nudy . Cały zewnętrzny teren Milesti bardzo zadbany , mnóstwo zieleni . Trawniczki , żwirki ładne, wkomponowane w zbocze góry budynki biurowe i restauracja .
Spędzamy miło czas przy fontannach robiąc sobie fajne zdjecia.
Tuż za fontannami jest też oczywiście sklep muzeum z tutejszymi wyrobami.
Wchodząc myślałem , że będzie to jakiś mały sklepik z winem a tam najpierw schodziło się po schodach , żeby stanąć na przeszklonej podłodze ( gablocie ) pełnej różnego rodzaju banknotów i monet.
Po obydwu stronach znajdowały się wnęki wypełnione mnóstwem butelek , z winem wszelakich gatunków.
Każdy gatunek w swojej wnęce.
Była też cała strona win musujących
dalej Cabernety wszelkiego rodzaju. Były winka tańsze , były średnie nad którymi trzeba było już się zastaniowić czy wziąć katron czy np. tylko dwa. Były też bardzo drogie w granicach 100-200 zł najlepszego gatunku. Część popakowana w specjalne eleganckie opakowania , bardziej na prezenty.
Na suficie wisiały świecące , imitujące grona białe żyrandole. W sklepiku my i kilka osób , luz..
W końcu korytarza znajdowała się sala do ….? Zabawy i degustacji , Niestety o tak wczesnej porze nie czynna. Było tam też wejście do właściwych piwnic ale tylko dla personelu robiącego dostawy. Stała tam też wielka beka i masa kartonów z winem.
Znalazłem też wielgachna butlę wina musującego , podniosłem ją triumfalnie do góry.
Opuściłem delikatnie widząć cenę. Coś koło 1,000 zł.
Zbliżała się pierwsza, więc potupaliśmy do samochodu i podjechalismy pod bramę.
Pan na bramie zaprosił do środka i po chwili czekaliśmy już na przewodnika przed budynkiem kasy. Przszły koło nas panie pracyjące w kompleksie przy produkcji wina.
Podjechało jeszcze kilka samochodów ale na legalu, wiec się nie wciskałem. Było też kilku słowackich motorsów. Błąkała się miedzy nimi ta mała pyskula i ….nagle podeszła nas. Uchylam okienko a ona , że …………..z nami jedzie. O kurczę, jaki fart , nie dość , że będziemy jechać pierwsi to jeszcze mamy przewodnika u siebie. Nieźle. Usiadła obok na miejscu pasażera i wjechaliśmy przez wielką bramę do środka góry.
Zagaduje panią po rosyjsku ale dziewczę młode, rosyjskiego minimalno. Od razu przechodzi na angielski , coś tam bredzi , żebym do niej nie gadał, czy o nic nie pytał bo i tak później wszystkiego się dowiem . Pytam jednak jak ma na imię – Liliana . No dobra . Jedziemy szerokimi i wysokimi tunelami , zmieściłaby się w nich bez problemu nieduża cieżarówka . Tunele często skręcają i to po ostrym kątem . Zaczynają się podziemne ulice . Na scianie nazwa pierwszej ulicy- Cabernet .
Zaraz po niej – Riesling i Pinot
Suną za nami kolejne samochody, za nimi słychać ryk motorów , strasznie grają te ich silniki w tunelach. Pierwsza stacja , postój przy wodospadzie ze źródlana wodą .
Ludziska rzucają się do robienia zdjęć . Nie wiem po co . Zwykła woda . Daję się jednak skusić żonie i pozuję jak jakiś głupek przy lejącej się wodzie. Pani podaje pierwsze informacje dotyczące tuneli. Skąd się wzięły itd. Tłumaczy , że woda jest krystalicznie czysta i , że jest wykorzystywana przy produkcji wina. nie mówiąc jednak do czego . Do tej pory nie wiemy , bo i do czego ? Wino to wino, skąd i do czego w nim woda ?
Jedziemy dalej, po obydwu stronach uliczki rząd ogromnych beczek. Zatkało mnie z wrażenia. Niesamowite , to właśnie chcieliśmy zobaczyć.
Jedziemy kolejnymi ulicami . Pinior , Aligote. Wzdłuż dziesiątki wielkich beczek . każda jak ciężarówka . miliomy , miliony litrów wina.
Przemierzamy kolejne tunele.
Nagle pani decyduje o postoju. Parkujemy wozy i wchodzimy do bardzo szerokiego korytarza, w którym po obydwu stronach znajdują się dziesiątki nisz usytuowanych po trzy jedna nad drugą .
W każdej z nich leżakują setki butelek różnorakiego wina. Korytarz jest długi . Od niego odchodzą kolejne na boki . Niektóre takie same , inne i węższe .
Wygląda to jak podziemne miasto i tym właściwie jest. Ściany zdobia płaskorzeźby przedstawiające Bachusa i inne mityczne postacie, ale wszystko w temacie ( niezłego baletu )
Pani opowiada historię Milesti Mici . Mówi głośno i zdecydowanie , szkoda , że zupełnie beznamiętnie . Takim wyuczonym na pamięć tekstem . Widać , że nie lubi jak jej ktoś przeszkadza. Każde pytanie wytrąca ja z rytmu , co prawda po chwili dochodzi do siebie i tłumaczy z osobna ale nie ma w tym wszystkim empatii .
Jedziemy dalej znowu przepastne korytarze pełne beczek .
Imponujące !!!
Kolejny postój , wchodzimy do kolejnych pomieszczeń wypełnionych setkami tysięcy mocno zakurzonych butelek.
Te chyba cenniejsze , z tych najdroższych , bo za kratką.
Wszędzie butelki , butelki , butelki.
Na niektórych widać grzyb , który je porasta .
Najwazniejsza jest temperatura 14 stopni i 95 % wilgotność.
Tu podobno leżakują jedne z najstarszych win.
Przechodzimy wąskimi łukowatymi korytarzami. Wszędzie te niecki.
Po chwili zatrzymujemy się przy jednej ze ścian i pani opowiada pewną historię , że w czasie prohibicji wprowadzonej przez Gorbaczowa , o dziwo była taka w ZSRR , była tu tajna komnata gdzie mimo zakazu zawsze oficjele i inne ważne osoby mogły się napić. I gdzie stało wino nie zarachowane w dokumentach winnicy.
Ruszamy w dalszą trasę , pani już trochę milsza ale … no cóż może ona się stara ale to taki ratlerek , dużo szumu a o nic …. No i ten charakter. Pokonujemy kolejne odcinki wypełnione beczkami .
Doganiamy poprzednia grupę , muszę zwolnić , zresztą ta mała cały czas na mnie krzyczy żebym jechał wolniej . Panikara jakaś. Ledwo się turlam na dwójce.
Tuż za mną motorsi. Popierdują od czasu do czasu aż ciarki po plecach przechodzą . Tuż za mną motorsi. Popierdują od czasu do czasu aż ciarki po plecach przechodzą .
Wjeżdżamy w kolejną uliczkę . W ścianę wmurowana tablica, ulica międzynarodowej organizacji wina i winorośli
jedziemy dalej, beki dookoła. Na każdej numery serii i inne ważne dla identyfikacji dane.Na każdej numery serii i inne ważne dla identyfikacji dane.
W kolejnych salach podobnie, butelki , butelki , butelki i opowieści i Liliany. Co chwilę wyrywam do przodu lub odchodzę na boki czym mocno ja denerwuję , cały czas gada do mnie żebym jej nie wyprzedzał , jak nie, jak przede mną sala pusta. Dopiero po drugim tłumaczeniu łapie o co mi chodzi, ale dalej jest niezadowolona. Mówię , że tylko w ten sposób mogę zrobić zdjęcie czegokolwiek nie przesłonięte kilkunastoosobowa masą ludzką tym bardziej , że jest ciemno i , że niech się nie martwi doskonale ją słyszę tym bardziej , że głosik ma cienki ale taki świdrujący. Przypomina mi kilka znajomych Ukrainek , które mówią , a w zasadzie pokrzykują w ten specyficzny sposób. Obiecuję , że nie będę jej denerwował jak pozwoli mi zrobić sobie zdjęcie do naszej kolekcji osób poznanych w podróży. Zgadza się łaskawie ale dopiero na koniec.
Teraz skręt w ulicę Aligote
Zaraz za nią kolejne wejście ,
kolejne korytarze , kolejne tysiące butelek.
Zaciągnęła nas Lilka w miejce gdzie była tajna sala. (?)
Opowiadała o warunkach panujących pod ziemia . Że temperatura jest stała , zawsze 14 C’ , że wilgotnośc 95 % i , że to idealne warunki do produkcji wina. Potwierdzała to stosowna tabliczka.
Zaprowadziła nas do salki gdzie na suficie podwieszone były , nie wiem co to było ? Coś takiego jak na zdjęciu poniżej.
zaś na ziemi posągi a na ścianach płaskorzeźby .
Stąd wróciliśmy do samochodów i uliczką Auriu
dotarliśmy do części restauracyjnej , w której mieszczą się bardzo eleganckie, wielkie, podziemne sale mogące pomieścić wielką liczbę gości.
Wejście do niej jest ukryte. Drzwi stanowi kamienna rozsuwana ściana. Po zamknięciu po wejściu nie ma śladu . No to można było tu walczyć do upadłego, bez ograniczeń , nie przejmując się władzami , dekretami i innymi szykanami.
Mijamy sale zdobione rzeźbami , różnymi figurami , Wszystko podświetlone , ściany w drewnie.
Przechodzimy przez wielkie drewniane obrotowe drzwi w kształcie beczek . Fajne , otwiarają się jak obracane beczki.
Przed nami Dionizos, Bachus jak ktoś woli i okrągły stół , na razie bez rycerzy.
Wyjątkowość tego miejsca podkreśla i wielka księga gości .
W czasach kiedy Mołdawia należała do ZSRR kompleks Milesti Mici był niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Zgodę na wizytę w środku otrzymywały tylko niektóre ważne osobistości i oficjalne wybrane delegacje. Dla podkreślenia , Sam Władimir Putin urządził tutaj swoje 50 urodziny. Ze znanych gości bywali tu np. Breżniew , Gagarin i ……Gorbaczow.
Niestety nie zasiedliśmy do degustacji gdyż była osobno płatna , dosyć droga , kosztowała więcej niż sam wstęp, do tego nie mieliśmy rezerwacji , przecież w zasadzie byliśmy tu ” na rybkę „. No i grzechem byłoby się za sporą kaskę nie napić mając na uwadze dalszą podróż.
Zwiedzamy restaurację, Liliana dalej ciągnie swą opowieść ,
Na ścianie wisi wspaniała stara mapa podziemnych korytarzy Milesti Mici . Wynika z niej , że część udostępniona zwiedzającym jest tylko małym fragmentem tego wielkiego podziemnego miasta . Całkowita długość wszystkich uliczek i korytarzy wynosi , bagatela …. 200 km. Toż to szok !!! 🙂
Są też książeczki z certyfikatami , czy coś takiego , nie zrozumiałem dokładnie.
Lilka robi mnie w konia i sprzedaje naszą grupę jakiemuś innemu przewodnikowi sama znikając gdzieś w restauracji. Tak , że ze zdjęcia z Lilką w Milisti Mici – wyszły nici. Gość zbiera towarzystwo , pakuje się z kimś innym do samochodu i odjeżdżają. Słowackich motorsów puszczam przed siebie . Odjeżdżają do wyjazdowej bramy.
Oczywiście bez ….. nas. Spokojnie puszczam towarzystwo do przodu a gdy wszystkie samochody i motory znikają, oddaję się fotografowaniu wszystkiego bez , świadków , świateł , samochodów i ludzi w tle.
Wreszcie mogę się zatrzymać przy beczkach
podświetlonych tablicach z nazwami ulic , tu akurat Feteasca i Codra , i o to mi chodziło.
To już sale nie do zwiedzania ale niczym sie nie różnią.
Niestety światła w tunelach nie ma , chociaż na jakimś obcym zdjęciu wszystko rozświetlone , może to było w urodziny cara Wladymira P. Mijamy otwarte tunele, widać w nich beki z winem, palety z butelkami i kartonami . To już częś przemysłowa .
To pakownia
Wjeżdżam ponownie na Cabernet .
Jeszcze tylko dwa zakręty i …. kompletnie nie wiem gdzie jechać . Iwonka wskazuje mi kierunek , na szczęście właściwy , nie mam pojęcia jak do tego doszła . Po chwili widzimy słoneczne światło i niedomkniętą bramę . nagle blask w oczy i jesteśmy na zewnątrz.
I nastała jasność.
Prawie dwie godzinki ale było fantastycznie , warto było gnać tu przez tyle kilometrów. Zrobilismy sobie wspólne fotki przy fontannach.
Teraz czas na Cricovą . Mamy jeszcze dwie godziny wiec bez problemu zdążymy.
A Cricova to podobno rewelacja gdyż po całej winiarni jeździ się autobusikami , jest taka jak milesti Mici tylko połowe mniejsza , za to nastawiona bardziej na turystów . Wszystko oświetlone, piękne wystawne sale , ale zobaczymy.
Narodowa kolekcja win w Cricovii jest mniejsza od tej, którą można zobaczyć w Mileştii Mici i liczy ok 1,2 mln butelek. Najstarsze z win pochodzi z 1902 roku. Tyle samo lat liczy sobie najstarszy likier. Łączna długość piwnic jest krótsza niż w przypadku Mileştii Mici, ponieważ jest to “jedynie” 120km.
Milesti Cudo warto było.
Nie śpiesząc się opuszczamu Milesti i powoli jedziemy w stronę Kiszyniowa , na znanym już nam rondzie, słuchając się mapki z iPhona dokładam trochę drogi , jednym słowem jadę przed siebie będąc przekonany , że jade dobra . Nic bardziej mylnego , nie wiem jakim cudem wjeżdżam do Kiszyniowa ta sama drogą która przyjechaliśmy z rumunii. Nie ważne , ważne , że jesteśmy gdzie trzeba
Zasuwamy kolejna przesadnie szeroką ni to ulicą ni drogą .
Pasów oczywiście nie ma tu żadnych, zupełnie jak na Ukrainie.
Ruch taki sobie . Po kilkunastu kilometrach jazdy przez miasto a raczej jakieś pola za nim, ten pas startowy zmienia się w węższą normalną drogę. Chyba jesteśmy za Kiszyniowem. No nic jedziemy dalej . z tego co wiemy Cricova też jest na przedmieściach tylko po drugiej stronie miasta. Doganiam wywrotkę , oczywiscie marki Ził. Niby nic wielkiego ale nagle podnosi sie w niej trzech gostków i jada sobie jakiś czas opierając sie o kabinę .
Po chwili dwóch znika … w tym czymś na co się wrzuca żwir lub piach a trzeci wyciąga kiepka i jak nigdy nic przypala go sobie po czym znowu opiera się o kabinę i tak sobie jedzie.
No bajka. w całym cywilizowanym świecie pierwszy radiowóz władowałby jemu i kierowcy solidny manadat, ale tu to widać norma.
dojeżdżam do jakiegos nienormalnych rozmiarów ronda , na którym nie ma żadnych pasów i każdy jeździ jak chce . Są znaki ale obok ronda i ze środka ich nie widać.
Paranoja jakaś
A jak oznakowane
Nie wiem czemu , ale ten znak bardzo mi się spodobał, coś w nim było ładnego, może proporcje ? Może te strzałki ?
Mamy świadomość , że ta cała winnica oddalona jest od nas może z kilometr. po jakichś dwóch próbach znalezienia odpowiedniej drogi , po zawrotkach trafiamy wreszcie na wielki łuk informujący o wjeździe do Cricovej. Tuż przy samym rondzie.
Jadę jeszcze kilka kilometrów mijając malutkie miasteczko o tej samej nazwie . Nagle jest , zadowoleni z siebie już chcieliśmy wysiadać , ale okazało sie , że to tylko hotel.
zjeżdżam jeszcze nad jakiś głęboki jar z którego po przeciwnej stronie widać wapienne jaskinie sztuczne jeziorko w dole
Nagle wyrosła przed nami wielka butla musującego wina
zaraz za nią brama i uliczka sie skończyła.
Tuż obok mały parking , obok tablice opisujące Cricovą
Dowiadujemy się ciekawych rzeczy. Okazuje się , że narodowa kolekcja win Cricova jest mniejsza od tej w Mileştii Mici i liczy ok 1,2 mln butelek. Najstarsze z win pochodzi z 1902 roku. Tyle samo lat liczy sobie najstarszy likier. Łączna długość piwnic jest krótsza niż w przypadku Mileştii Mici, ponieważ jest to tylko …. 120 km.
Zaparkowalismy pod ta butlą , podeszlismy do miejsca z jakimiś tablicami ???? sami nie wiemy z czym . Jakieś łuki kolumny, nie było czasu sprawdzać , trzeba było lecieć do kasy. Po wyjściu zobaczymy co jest co., ale patrzac na eleganckie zabudowania winiarni i baszte mieszczaca kasę poczukiśmy , że będzie nieźle.
Zaglądam pierwszy, spojrzałem młodej lasce w oczy i …….. o ho, już wiedziałem , że będzie ciężko . Za małym kontuarem prawie leżało rozmawiając przez komórkę młode może 22-24 letnie dziewczę. Kompletnie nieporuszone moim wejściem nawet nie raczyło mnie zaszczycić swoim spojrzeniem. Dziewczynka truka sobie dalej mając mnie w …. nosie. Czekam , czekam . Wchodzi Iwonka a ta dalej gada . Od razu mówie , że jak nic niczego nie załatwimy . Rzadko się mylę przy pierwszym kontakcie. Lala łaskawie kończy. Już czekam na magiczne słowo – ….. CZEGO ? Nagle taka zblazowana i skrzywiona pyta o co chodzi . Tłumaczę jej grzecznie , że chcieliśmy do środka, i , że mamy rezerwację , że nas koło pierwszej koleżanka dopisała do grupy na 17 tą. Ta gapi się w te swoje kajety i zwyczajnie mówi , że nic nie wie i , że nie ma nas na żadnej liście. Pytam co możemy zrobić w tej sytuacji a ta cholera , że mało ją to obchodzi i żebyśmy przyszli jutro. Proszę tłumacząc , że zasuwałem tu 2000 km , że nikt nie odbiera telefonów ani nie odpowiada na maile, że jesteśmy tranzytem i nie możemy nocować bo musimy na drugi dzień być już Bułgarii. Spojrzała cholera na mnie i , że nic nie poradzi. Mówię , że koleżanka itd. ale nie pomaga. Nie dzwonie do koleżanki bo wiem , że są właśnie w środku więc i tak pod ziemią nie odbierze. Z lekka wkurzony wychodzę na zewnątrz , że by ochłonąć. Po chwili jednak dzwonię do Kasi prosząc o pomoc w wytłumaczeniu nieporozumienia. O dziwo odbiera i wcale nie jest w środku tylko w jakiejś knajpie. Proszę ją o rozmowę z Mołdawianką. Nawijaja po angielsku ponad pięć minut , jak nic rachunek zwali mnie z nóg po powrocie. I co się okazuje. Wszystkim wszystko się pomyliło . Niestety , podobno koleżanka umówiła nas na trzecią, a na piątą nie ma już miejsc. W duchu gotowy byłem tę cholerę stuknąć w papę. Nagle wchodzi kilkuosobowa, niezapisana rosyjska grupka , a ta proszę , proszę i z uśmiechem upycha ich na 17 tą. Nie dawali jej w łapę, chyba , że później. Świnia i tyle. Byliśmy na tyle wkurzeni , że odeszła nam ta Mołdawia całkowicie i mimo , że koleżanka zapraszała nas do tej knajpy niedaleko . Stwierdziliśmy , że wystarczy nam tego raju i wracamy do Rumunii. Mocno wkurzony wpadłem na te głupie rondo ?
Przy okazji zrobiłem jeszcze zdjecie pewnego składu.
No niech mi jeszcze raz ktoś powie o mnie „warszawka” to nie ręczę za siebie i fotkę chętnie prześlę.
Trafilismy jeszcze na mały drewniany kosciółek
i w złości całkowicie zapominając o łuku i niebieskiej cerkwii przelecieliśmy przez miasto w dziesięć minut . Jeździły po nim całkiem przyzwoite trolejbusy
Tuż za miastem kupiliśmy przy drodze pyszne winogrona . Szczerze ? Chyba nie jadłem lepszych . Kiście były ogromne , owoce też , słodkie jak marzenie, wygladały tak zdrowo i naturalnie, że grzechem byłoby je myć Pani przyjęła kaskę w €uro bez najmniejszego problemu. W Polsce pewnie by się to nie udało , szczególnie gdzieś przy drodze.
Tuż obok miała okryte przed słońcem arbuzy ale nie braliśmy , jeszcze mieliśmy tego z Węgier.
Pożarliśmy trochę i z ogromną prędkością ruszyłem do granicy.
Mijaliśmy po drodze takie Ziły , że hej
A już jeden był niesamowitej konstrukcji. Nie mam pojęcia co było w tej cysternie na pace , ale te zintegrowane butle gazowe na wierzchu ? czy to nowatorska , mołdawska myśl techniczna i napęd na gaz ?
czy jakaś inna kosmiczna technologia , w każdym bądź razie wyglądał i śmiesznie, i groźnie.
Po trzydziestukilku kilometrach – coś mnie tknęło , co prawda nie do końca byłem pewien czy mi ktoś mignął czy było to złudzenie, bo jechałem bardzo szybko , ale jak zawsze intuicyjnie na chwilę zwolniłem , kilometr dwa trzy , pięć i nic , kolejne pięć też nic. Już miałem przycisnąć , bo przy tej prędkosci senność już mnie ogarniała. Każda chwila snu bezcenna, więc znowu się zamieniliśmy. Zawsze jechałem całą trasę sam , ale w tym roku wykorzystywałem na sen co się dało. W końcu miałem przed sobą kawał drogi a szkoda byłoby tak po prostu się przespać gdzieś i stracić masę kilometrow . Jak by nie było urlop miał być trzy a nie dwu tygodniowy. Trzeba było w nocy gonić.
Tylko się przesiadłem a tu stoją miśki z radarem . Opatrzność, chyba Dionizos ( Bachus )czuwał . Do granicy nie daleko , ale trochę pospałem, tak z pół godziny. Trochę nam było szkoda tej Cricovej bo szanse na przyjechanie tu po raz kolejny są minimalne . Jechać tu kolejny raz ? po co ? przecież nic tu nie ma . To samo zauważyła przemiła pani na stacji benzynowej już po rumuńskiej stronie pytając ile czasu byliśmy w Mołdawi. Jak jej odpowiedziałem , że jeden dzień to się uśmiała i zdziwiona zapytała co tam tyle czasu robiliśmy. Dokładnie powiedziała to samo „przecież tam nic nie ma” i śmiejąc sie dorzuciła jakieś włoskie brzydkie słowo . Trochę przesadziła, mogliśmy tam zostać nawet olewając Cricovą przez cały dzień . Został mały Łuk Triumfalny, cerkiew zresztą przepieknej urody, o której w złości zupełnie zapomniałem czego teraz żałuję, ale pal licho. Na granicy była jeszcze ta sama zmiana . Trzy, czy cztery samochody i po sprawie. Zaglądamy do sklepu bezcłowego. Niby taniej ale na co mi te wszystkie kosmetyki i alkohol . Iwonka w ogóle nie jest zainteresowana , ja łapię niebieska butlę z ginem jeszcze coś dla Ani, jakiś różowy likier . Pan coś marudził o białych i czarnych reklamówkach , nie wiedziałem czego ode mnie chce, ale Iwonka wytłumaczyła mi , że jak będzie towar w białej to nikt się do mnie na innych granicach nie przypnie , a jak w czarnej to tak. Dla mnie jakaś lipa ale co tam, wziąłem w białej. Do wozu i do Braszow . Znowu przez Rumunię i to kawał drogi na zachód , ale co robić, tak sie ułożyła ta podróż. Inaczej musielibyśmy z czegoś zrezygnować.