Część 4
Maramuresz , Bukovina 2013
Rano pięknie . Słoneczko , ptaki za oknem ćwierkają , koguty , świeże powietrze. Co robić , wstajemy. Poranna toaleta i ….. pani podaje śniadanie na tarasie.
Jesteśmy zachwyceni. Siedzimy sobie na powietrzu , obok nas wiejskie podwórko ,
przed nami owocowy sad, za nim ostra iglica jednej z wież.
z drugiej strony, góry i piękna dolinka z widoczną wieżą. Selanka.
Na śniadanie szynka , dżemik , papryka , pomidorki , ciepłe mleko. ….. …..ale najważniejszy był pyszny wiejski biały ser. Taki prosto od krowy , ze szmatki czy gazy . Wilgotny , soczysty , pachnący , po prostu pyszny . Nie pamiętam czy przez ostatnie dwadzieścia kilka lat jadłem coś takiego. Miodzio.
Do tego sam klimat miejsca , śniadanie w sadzie . Zachwycona Iwonka stwierdziła , że podoba jej się takie życie . Mnie w zasadzie też tylko trzeba mieć odpowiednio zasobne konto i to takie co się samo odnawia. Nie śpieszymy się wcale , ładnie i przyjemnie tu , aż nie chce się ruszać. Siedzimy więc sobie i napawamy Maramureszem. Przecież to tak naprawdę nasz pierwszy poranek na tym urlopie.
Nagle gruchnęły silniki i motorsi odjechali. W kuchni odkrylismy ulotkę , reklamę górskiej kolejki wąskotorowej w Viiiisey de Sus .
Aż mi się oczy zaświeciły . Niestety okazało się , że kolejka ta wyrusza codziennie rano o dziewiątej a wraca po piętnastej. Było po dziewiątej , no tym razem nam się już to nie uda ale w przyszłości na pewno nie ominie.
Powoli się pakujemy, sprawdzam czy nic nie zostało w kuchni , ostatni rzut oka na pokój ,
rozliczamy się i po krótkim pożegnaniu ruszamy w teren.
Jedziemy przez wspomniany wcześniej stary sad. Mijamy mały domek lub szopkę z powieszoną na ścianie wąską ale bardzo długą drabiną . Szczebelków ma 50, liczyłem , do tego strasznie cienkich . Niemożliwe , żeby to kogoś utrzymało , no może dzieci. No i czemu jest taka długa ?
Jadę polną drogą przez łąkę , wkoło nas stogi siana , w dali widać wioskę , tuż za nią wieża , w tle góry , po prosu Maramuresz.
Jeszcze tylko strumyk i jestem na asfalcie teraz dopiero widzę szyld pensjonatu. Martuca , hm – dobrze wiedzieć
Do pierwszej wieży w prostej linii jakieś pół kilometra. Ruszamy . Drogę już znam :)))))) najpierw mostek , dalej coraz bardziej wąsko. Mijam jakieś płotki i dojeżdżam do widzianych w nocy stogów .
Teraz przejazd między sadami . W nocy nie wygladało to tak słodko.
Za sadem droga coraz gorsza
Sam się zastanawiam jak wjeżdżam po ciemku w takie ostępy , nawet teraz jest tu bardzo wąsko , wyschnięte błoto i koleiny. Jeszcze kawałek i ukazuje nam się wielka drewniana Biserica ( kościół ) ze strzelistą bardzo wysoką , wąską wieżą .
Słońce tak świeci , że ledwo mogę zrobić zdjęcie a z drugiej strony nie ma jak.
W dwóch trzecich wysokości ma coś na kształt budki czy ganka.( gniazdo ? )
Całość drewniana , kryta gontem czy czymś go przypominającym. Żadnych malowań , surowe stare drewno , ułożone na zakładkę. 500 lat a się nie spaliło . Wysokie , że pioruny tego nie zniszczyły ? Wszystko to na małym wzgórzu , Wejście drewniana furtką , dookoła stary cmentarzyk.
Przechodzimy między grobami . Niestety świątynia zamknięta , ale już wiemy , że to „Biserica” Św. Archanioła w Plopis.
Tuż przy wejściu informacja , że klucze są u ojca Vasyla albo u popa Daniela….. i podane ich numery telefonów komórkowych . No cóż , znak czasu.
No nie będziemy dzwonić , co ja powiem Danielowi ?
Obchodzimy kościół dookoła , zaglądając do środka przez małe przysłonięte koronkowymi zasłonkami okienka.
Środek bardzo skromny , powiedziałbym, surowy. Twarde ławy pod ścianami i bardzo stare dywany na podłodze. Gdzieniegdzie wiszące kolorowe maty i zasłony.
Wieża z dołu robi niesamowite wrażenie jest tak wąska i wysoka , że wygląda jak tyka i że zaraz niechybnie runie .
Zresztą wygląda jakby była domkiem z kart. Nie chciałbym oglądać jej z góry. Pewnie jeszcze cała trzeszczy jak się na nią wchodzi. Tak w ogóle to ma 72 metry wysokości i jest najwyższą drewnianą wieżą w Europie.
Zaraz przed świątynią świeżo ułożone w nocy stogi.
Teraz jedziemy do tej drugiej. Droga od asfaltu jakby lepsza , są nawet jakieś pojedyncze zabudowania,
jeszcze tylko zakręt w lewo i droga kamienista , jeszcze kawałek i znowu polna . Co tam, można się przyzwyczaić. Dojeżdżamy do widzianej w nocy bramy. Tuż za nią , na stromym pokrytym grobami zboczu , stoi bliźniaczo podobna druga świątynia. Ta wydaje się jeszcze większa . Na pewno dlatego , że stoi na wzniesieniu.
To „Biserica” Św.Michała i Gawriła w Surdesti.
Może minimalnie się różni , też wysoka ale wysokość 54 metry, budka i wieżyczki na niej podobne.
Nie wiem czy dobrze to rozumiem. Ta ma 54 m , ta w Barsanie 56 m a ta w Plopis 72 m . Specjalnie nie widać różnicy . Może raz podają wysokość samej wieży a raz wysokośc od ziemi , nie wiem.
Deszczółki identico . W okienkach zasłonki. Może wejście trochę inne.
Wydaje mi się że wieża jest z lekka krzywa ale może to złudzenie. Niestety też jest zamknięta. Znowu idziemy dookoła.
Wokoół całego kościoła ciągnie sie gruby sznur , jest wyrzeźbioną ozdobą a może coś symbolizuje ?
Sama budowla imponująca
szczególnie wieża, ale żebym musiał na nią wchodzić ? nie koniecznie. Obchodzimy kościół dookoła . Groby mocno zaniedbane , większość w bujnej trawie, niektóre nawet już bez krzyży same pagórki . Nikt się jednak tu tym tak bardzo nie przejmuje.
Okazuje się , że w tym czasie podjechały dwa inne samochody i nie wiadomo skąd pojawiła się gospodyni-przewodniczka, ale fart.
Zaglądamy do środka , nad głową gruba belka , trzeba się schylić, za nią przedsionek.
W nim proste drewniane ławy , troche ozdób, świece.
Dalej nawa. w niej podobnie tylko bardziej kolorowo. Na ścianach freski przedstawiające świętych, ale nie tak krzykliwe jak monastyrach Bukoviny. Wszystko tu wydaje się starsze i skromniejsze niż tam.
Na jej końcu bogato ozdobiony ikonostas oddzielający nawę od prezbiterium , w którym znajduje sie ołtarz. Tam już się nie wchodzi. Na ścianach kolorowe chusty, święte obrazy. Po lewej stronie anałojczyk na którym stoi święta ikona . Wychodzimy.
Na skarpie ręcznie rzeźbiony wielki krzyż
przechodzimy przez drewniana furtkę z daszkiem i widzianą w nocy bramę .
Trwają tu jakieś przygotowania , no tak, przecież zbliża się święto , będą tu stragany i inne takie rzeczy , już nawet ludzie się zbierają . Jeszcze rzut oka na wszystko z daleka i ruszamy mijając pierwszą panią z serkami itp.
Warto było zostać tu na noc , nie często się widzi coś takiego. Tym bardziej poczuliśmy spokojny, zielony Maramuresz.
Przy samym wyjeździe z polnej drogi napotykamy rumuńska rodzinę w trakcie przerzucania siana i formowania stogów . Wszyscy razem, ręcznie , drewniane widły , kapelusze, folklor na całego . Nikt się nie śpieszy , nie zabija o wszystko , spokojnie sobie żyją i pracują jak sto lat temu. Sielanka .
Kawałek dalej małe gospodarstwo . Oto co znaczy dbałość o opony .
I jeszcze jakaś kosmiczna maszyna z kołem z tyłu , piła czy coś ???
Dojeżdżamy do , do głównej drogi . Ha, ha , no powiedzmy trochę szerszego asfaltu. Po chwili wjechaliśmy do małej wsi, w niej stacja benzynowa i elektrownia.
i pierwsze gazociągi o których tyle słyszeliśmy . Że rury wzdłuż drogi i że zaginają się tam gdzie są bramy
co prawda miało być tak dopiero w Mołdawii ale …. już tu się nie natknęliśmy.
Kawałek dalej powinien być Cavnik . Droga zaczyna się kręcić , jest coraz wyżej . Dojeżdżamy do sporej górki . Na niej ku naszemu zaskoczeniu wyciąg i baza narciarska. Kolejny nieznany „ski resort” z restauracją i parkingiem .
Wg mapy po kilkunastu kilometrach miał być kilkukilometrowy odcinek drogi łączący tę naszą z drugą, główną , międzynarodową do Borsy. Niestety mimo poszukiwań i zasięganiu języka u miejscowych i wspólnego studiowania z nimi mapy nie udało nam się jej odnaleźć. Pewnie była jakąś wąską ścieżką przez góry. Stwierdziliśmy , że w takim razie pojedziemy drogą na Sacel , którą jechaliśmy dwa lata temu oglądając po drodze Monastyry Barasana , wioski z rzeźbionymi bramami ( Rozavlea ), miasteczko Bogdan Vodę czyli samą kwintesencję Maramureszu. Wtedy też poznaliśmy trochę ten rejon i jego historię. Dowiedzieliśmy się czemu tu jest tak sielankowo jakby czas tu nie płynął i , że ludzie żyją tak jak wiek temu a nawet dawniej.
Ano dlatego , że przez całą swoją historię był to rejon trudno dostępny, kulturowo i cywilizacyjnie położony na uboczu od reszty kraju . Murowanych budynków tu niewiele , Właśnie dlatego miejscowi cieśle doszli do takiej perfekcji budując wspaniałe drewniane świątynie , piękne domy i słynne bramy, prawdziwe dzieła sztuki. Tu wszystko co z drewna jest prawdziwym arcydziełem. Być może był to element wewnętrznej rywalizacji między rodzinami albo między samymi cieślami i budowniczymi, świadczący również o ich mistrzowskich umiejętnościach.
Teraz w dół , droga z Cavnika mocno pokręcona , schodzi serpentynami pośród trawiastych zboczy.
Łażą po nich jakieś pochylone ludki i coś zbierają . W trawie ? Ciekawe co ?
Przyglądamy się dokładniej i okazuje się , że całe zbocza pokryte są dużymi kępami małych krzaczków , nie wierzymy własnym oczom , to …… jagody.
Całe łany , świetnie to wygląda . W życiu bym na to nie wpadł , że to jagody.
Co prawda na każdym kroku można w Rumuni kupić koszyczki pełne malin , jeżyn lub jednego i drugiego razem. Ślicznie wyglądają i nie są przesadnie drogie . Sprzedają je przy drogach co biedniejsi mieszkańcy , pasterze albo Cyganie.
Zjeżdżamy niżej , przy samej drodze zagroda . W bramie wiszą wielkie kule białego sera.
Po zagrodzie błąka się kilka kóz i owiec
i babinka właśnie wyrabiająca ser, dbająca o te całe żywe towarzystwo.
Ma specjalne, profesjonalne stanowisko , zbity z desek stół , ławę , stołek i higieniczną ceratkę. W wiszących woreczkach z materiału odciekają kule białego sera . Pewnie jest tak samo pyszny jak ten przy śniadaniu.
Poza tym wkoło widoczki jak marzenie.
Przejeżdżamy obok wyplecinego z grubej wikliny ogrodzenia , majstersztyk , prawdziwa cepelia.
Dobrze , że tędy pojechaliśmy bo od razu w pierwszej wiosce , Budesti zauważyłem magiczny brązowy znak i bez wahania pojechałem w kierunku , który wskazywał. Tak trafiliśmy na pierwszy drewniany kościół , zupełnie taki sam jak wieże oglądane dzień wcześniej tylko dużo mniejszy.
W Budesti spotykamy starsza panią niosącą na plecach duży kosz i trzymającą za rękę wnusia.
a może wnusię ? 🙂
Nie chciałbym go nieść z powrotem, … tego kosza.
Pokazują się pierwsze drewniane bramy .
Trafiamy na kolejną informację o zabytkowym kościele , bez wahania zjeżdżam z drogi .
Jadąc przez starą wieś spotykamy jej mieszkańców , wszyscy bardzo życzliwi .
Mijamy kolejne zabudowania
Obok tego domku suszyły sie dwie bialutkie, eleganckie ozdobione koronką koszule.
Ich włascicielka też nas pozdrowiła.
Na końcu wioski wyjątkowo ładne gospodarstwo. Wygląda na to , że zamieszkuje je bogata rodzina . Sądzimy tak po stanie zabudowań i wyjątkowo bogatych zdobieniach. Zarówno płot , brama ale też i inne budynki gospodarcze wyjątkowo bogato ozdobione i utrzymane w doskonałym stanie . Nie zmieniał tego obrazu drewniany kurnik wraz z załogą.
Wreszcie znaleźlismy. Stał sobie na uboczu mały drewniany kościółek.
Weszliśmy przez , na szczęście, tylko domkniętą bramę
Wszystko podobne , dookoła stary cmentarzyk , taka sama konstrukcja
okienka z zasłonkami
no i ta drewniana wieża z budką , że tak to nazwę .
Pozaglądaliśmy przez okienka do środka. Skromnie , czyściutko i kolorowo, tak samo jak w Plopis, tylko ta deska do prasowania 🙂
Po chwili dołączyło do nas rumuńskie małżeństwo i wspólnie podziwialiśmy kościółek . Oczywiście był zamknięty ale pan stwierdził , że skoczy do popa po klucze .
Nie miał niestety szczęścia. Pożegnaliśmy się więc i ruszyliśmy z powrotem .
Kosciółek okazał się miniaturką wież z Surdesti i Plopis. Nie wiedzielismy , że to dopiero początek
Wracając do głównej drogi napotkaliśmy po drodze kilkoro mieszkańców , wszyscy mili i uśmiechnięci , szczególnie gospodynie , ich córki i wnuczki . Wszyscy nas pozdrawiali uśmiechając się i machając serdecznie.
Dosłownie po kilkuset metrach trafiliśmy na kolejny kościół.
Znów ozdobna brama , cmentarz cały pod świerkami , a na górce Biserica de Lemn XVII w.
Niczym sie to nie różniło od poprzednich kościołów, za to byli tu poza nami jacyś ludzie.
Budka z wieżyczkami w wersji ” na bogato”
Na ścianie kościoła kolejna długaśna drabina . Teraz już wiem do czego służyła . Brrrr. Absolutnie. Nie ma mowy. Trzeba być niespełna rozumu , żeby tą drogą zbliżać się do nieba.
Drzwi przymknięte, ale można wejść do środka . Ciekawe , że we wszystkich kościółkach wejścia były takie niskie. Może chodzi o to aby zawsze się pokłonić wchodząc do środka
Przy wejściu tablica z nazwą , schematem budowy i historią świątyni.
Wracając do samochodu zwróciłem uwagę na kolejny mocno podniszczony brązowy znak , informował o kościele oddalonym o 6 km , wskazywał drogę w .. góry. Co było robić ? Ruszyliśmy .
Już po kilkudziesieciu metrach spotkaliśmy naszego mistrza . Szedł z lekka zamyślony , minę miał lekko kwaśną. Po chwili jednak serdecznie się do nas uśmiechnął.
Jak tu nie mówić o życzliwości Rumunów. Rozwalił nas tym uśmiechem . Fantastyczny gość . Pierwsza twarz Maramureszu.
Dalej droga do niczego, taka wiejska, ale jednak coś przypominającego asfalt . Sto , dwieście metrów i przed nami duża biała murowana zupełnie współczesna cerkiew.
Zatrzymałem się przy informacyjnej tablicy, na niej mapka z zaznaczonymi pobliskimi drewnianymi kościółkami. Niemożliwe , w najbliższej okolicy było ich kilkadziesiąt , w samych najbliższych nam dolinkach przynajmniej kilkanaście. Tego się nie spodziewaliśmy.
Wszystkie po pięć wieków. Te drewniane świątynie są tu od setek lat. Niestety z racji materiału z którego je wykonano, często ulegały zniszczeniu. Do tego burzyli i palili je najeźdźcy , a ściślej Tatarzy, głównie w siedemnastym i osiemnastym wieku. Dlatego też najstarsze z obecnie zachowanych i podziwianych mają na tabliczkach datę powstania wiek siedemnasty. Podobno stawiane były już wcześniej od trzynastego wieku ale o tym wspominają tylko księgi. A więc jednak pioruny robiły swoje . Nie ma co , jedziemy do tej ze znaku i koniec.
Z początku między zabudowaniami spotykając miejscowych, wszyscy serdeczni , uśmiechają się , pozdrawiają , niektórzy zgadzają się na zrobienie im zdjęcia . Czasem robimy sobie razem .
Panie wracające z pola
panowie w ludowych czapeczkach.
Mijamy nowy dom , brama też nowa , ale trzyma styl , jak się zestarzeje będzie równie ładna jak te stare.
Jedziemy wzdłuż strumienia. Droga po jednej jego stronie. Posesje po drugiej. Nad strumieniem kładki, tak okolo 2 metrów nad wodą.
Bardzo smieszne ! Te cienkie kładeczki to jedyny dojazd do domów, zastanawiałbym się czy przejść po niej a co dopiero przejechać samochodem lub ciągnikem. Nie , to jakaś desperacja , często ryzykuję ale bez przesady.
Kładek jest kilkanaście , może dwadzieścia parę , liche strasznie, w niektórych brakuje desek , nie przestaje mnie zadziwiac ten Maramuresz. Ciekaw jestem czy ktoś z nas wjechałby na tę kładkę ze zdjęcia powyżej 🙂
Wieś długa, jedziemy i jedziemy, mijamy drewniane zabudowania. Droga na razie prosta , zaczynają się łąki .
nagle droga się psuje i wjeżdżamy na wzgórza , dookoła gęsty las świerkowy .Wyżej i wyżej .
po kilkuset metrach znowu jedziemy po równym.
Jest sporo wyżej , świerki ustapiły miejsca trawom
Pchamy się do przodu , krajobraz coraz ładniejszy.
Ciekawe. Po lewej stronie doliny trawy i stogi , po drugiej głęboki wawóz a za nim normalne skalne góry , do tego zalesione , tam jest już naprawdę wysoko. Dróżka coraz węższa , mijamy skalne osuwisko , po chwili przeprawiamy się przez płytki strumień . Toyka po raz kolejny w wodzie.
Po kilkuset metrach otwarta brama do klasztoru , za nią zabudowania . Tuż obok nowy drewniany kościółek .
Wkoło budowa na całego .
Tuż przy wejściu wraz z robotnikami siedzi pop i obgaduje sytuację na budowie . Widać pilnuje interesu bo cały czas im coś tłumaczy.
Kłaniamy się wielebnemu i … po chwili podchodzi do nas chłopiec z kluczami od świątyni , gestem zaprasza do środka.
W środku bajecznie kolorowo .
Dla nas nic nowego, mimo to cały czas robią na nas wrażenie malowidła na ścianach i sufitach . Wspaniale prezentuje sie ikonostas.
Ktoś kto tego sam nie widział , nie uwierzy. Nawet gdyby mu o tym długo opowiadać , to po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.
Dzięki uprzejmości miejscowego Popa i grzeczności chłopca mieliśmy okazję na spokojnie wszystko obejrzeć .
Ba , nawet mogłem robić zdjęcia.
Podziękowaliśmy i w drogę. Kiedyś będzie tu bardzo pięknie
Drewniane kaskady wypełnione kamieniami, kwiaty , rzeczka , kościółek , wszystko w zielonej dolince. Będzie pięknie.
Wracamy , niby nie jadę szybko a chmura kurzu za nami na kilkadziesiąt metrów.
Przejeżdżamy koło osuwiska
Znów strumień . Kawałek dalej zagroda pełna kóz i owiec .
Niesamowite mają te oczy.
Iwonka robi im małą sesję i jedziemy dalej ,
trochę ładnych widoczków i po chwili jesteśmy w wiosce.
Dopiero teraz zauważam drobne szczegóły. Kawałek dalej kładka nad strumieniem . Na niej ktoś dorosły i dwie dziewczynki .
Za to tuż za nią istne szaleństwo . Miejscowi chłopcy , być może razem z tatusiami , przegrodzili strumień kamieniami , blachą i drewnem i jak bobry zbudowali tamę . Dzięki temu spiętrzeniu zrobiło się na tyle głęboko , że mogą już pływać i skakać z kładki do wody. Chłopaków chyba z piątka , tacy po 10-15 lat , skaczą do wody drąc się przy tym niemiłosiernie.
Tak naprawdę to świetna zabawa , w okolicy głębszej wody nie uświadczysz więc atrakcja nie z tej ziemi. Przystajemy na chwilę , przyglądamy się . Chłopaki widząc to z miejsca ruszają kupą na kładkę , żeby pokazać co potrafią. Popisy trwają . Wszyscy mamy zabawę . Chłopaki skaczą na różne sposoby , a ja robie im zdjęcia . Od razu przypominają mi się zdjęcia chłopców skaczących do Kanału Korynckiego w 2011 roku. Prawie to samo tylko sceneria inna. Czas odjeżdżać .Wszyscy chłopcy zgodnym chórem żegnają nas jakże rumuńskim pozdrowieniem . Arrive derci . Krzyczą te „arrivederci” po kilka razy machając nam z wody.
Miło się zrobiło . Fajni , byli . Tacy prawdziwi , spontaniczni , po prostu bawiące się świetnie młode chłopaki.
Kawałek dalej suszące sie na słońcu różnokolorowe odmiany cebuli i czosnku
Tuż obok mała chałupa , za to z jakim kominem , Może to jeździ ? Ciekawe rozwiązanie.
Na końcu wioski Villa Citrone, no bo jak to inaczej nazwać .
Spotykamy dziewczęta idące grabić siano , jedna z uśmiechem pozuje do zdjęcia. Matko , cóż za narzędzia niesie , grabie , widły co to jest ? i jakie długie.
Chwilę póżniej spotykamy gościa wracającego z pola . Prawdziwy „ kosiarz umysłów”
ale nie ma stracha , życzliwie się uśmiecha.
Mijamy posesję z drewniana bramą ogrodzoną płotem z kunsztownie plecionej grubej wikliny
no i znowu te gary , nie znam tej tradycji czy symbolu ale to już nie pierwszy taki widok.
Gdzie indziej myśleliśmy , że to restauracje ale tu ???
Mijamy kolejną drewnianą Bisericę , ale już nam się nie chce.
Kawałek dalej , małżeństwo wraca z pola . Luzik, trzymają się za rączki , pani niesie motykę. Wózeczek pełen dyni , melonów i arbuzów . Na wózeczku córeczka . Uśmiechnięci . Wygladają na szczęśliwych .
Ciekawe na którą poszli do pracy i czy wiedzą co to podatki i ZUS. Pan nie wygląda na zagłodzonego , znaczy się nie jest źle. Po prostu Maramuresz .
Piękny spokojny Maramuresz.
Sianokosy na całego ,właśnie gospodarze zwożą siano . Pozdrawiamy się nawzajem.
Widoki wspaniałe , pola , łąki , wzgórza , po środku polna droga prowadząca do nikąd . Jeszcze żeby nie było tej mgiełki.
Dojeżdżamy do Barsany , nie wchodzimy , nie ma czasu , ostatnim razem byliśmy tu długo
ale mostkowi nie daruję , to moja słabość , co prawda mam już na nim zdjęcie.
Wieś dalej zauważamy duży drewniany kościół ,
okazuje się, że jest zupełnie współczesny, ale niczym się nie różni od tych starych .
Pstrykam parę fotek i jedziemy dalej.
Przed nami Rozavlea, wioska drewnianych bram. Nagle w oddali wypatrujemy jeszcze jedną wieżę. Interesująco to wygląda , powiedziałbym – pięknie. Oczywiście ruszamy w jej kierunku.
To dziwne , zastanawiamy się w jaki sposób jadąc tą samą drogądwa lata temu pominęliśmy wszystkie atrakcje. Wiem , po prostu jak urzeczeni gapiliśmy się te dziesiątki ozdobnych, drewnianych bram , zamiast rozglądać się po okolicy. Ale przcież było na co. Po paru kilometrach podjeżdżamy pod zieloną górę , żeby nie znak , nie zauważylibyśmy niczego. Na wzniesieniu stare wielkie drzewa i to wszędzie. Sama świątynia wybudowana jak inne na wzniesieniu , ale całkowicie schowana między nimi. Z dalekabyło ją widać , za to z bliska wcale.
Podobna do każdej poprzedniej ale można do niej zajrzeć . Ciemno w niej.
Drewniane ściany całkowicie pokryte malowidłami , jeden wielki obraz.
Bardzo stare te malowidła , nie były ostatnio a może i nigdy restaurowane.
Oglądamy i oglądamy .
Pstrykam parę nielegalnych fotek.
Teraz spacerek po małym przykościelnym cmentarzyku
w sąsiedztwie kosciółka
nagle przez drzewa zauważamy w oddali kolejny kościół i to nie daleko, świetnie się prezentuje na tle zielonych wzgórz. . No , nie . Ile tego tu jest ? Co robić ? Jedziemy.
Tym razem to świątynia samotnie stojąca na wzgórzu . Wjazd przez nowo budowaną wraz z klasztornymi murami bramę . Powoli nas już to nuży , w ten sposób moglibyśmy jeździć po okolicy przez tydzień odkrywając co wioskę inny kościół. Fakt , że wszystkie bardzo stare i drewniane ale już chyba jesteśmy wystarczająco usatysfakcjonowani tym co zobaczyliśmy.
Z wolna ruszamy z powrotem . Mijam w wiosce biała cerkiew .
Udaje mi się jeszcze wyłuskać w zieleni wieżyczkę poprzednio odwiedzonego kościoła. Przyznam , że długo jej szukałem .
Spotykamy jeszcze smutną , chyba cygankę i po dziesięciu minutach jesteśmy z powrotem na tej drodze z bramami.
Mijamy bramę za bramą , wszystkie kunsztownie rzeźbione, nie zatrzymujemy się . byliśmy tu w 2011 roku, jest osobny opis tamtej podróży.
Teraz już bez kombinowania prosto na na przełęcz …….. do najwyżej położonego monastyru w Rumunii czyli Prislop . Jadę powoli przez niekończące się wioski. Trochę to w tym kraju wkurzające . Na mapie odległość miedzy nimi to powiedzmy dwadzieścia kilometrów , zaznaczona kreską drogi , na niej dwa kółeczka , znaczy się miejscowości albo wsie. Po drodze nic. Myśli człowiek sobie, chwila i już tam jesteśmy ale skądże. Naprawdę wieś ciągnie się np. pięć albo siedem kilometrów wzdłuż całej drogi aż do znaku informującego o jej końcu , który jednocześnie jest początkiem kolejnej parokilometrowej wioski i tak w kółko . Mało tego. W większości wiosek jest ograniczenie prędkości do 30 km/h i nie ma przebacz. Można się wkurzyć . No, ale z drugiej strony ma się kupę czasu na oglądanie wszystkiego. Tłukę się więc powoli do wioski Bogdan Voda . Byliśmy tu już . Nie zatrzymuję się , w lewo znak na który czekałem . Nic Iwonce nie mówiąc postanowiłem już wcześniej , że w ramach niespodzianki po cichu podjadę do Visei de Sus , do wspomnianej wcześniej wąskotorowej kolejki. Tak tylko , żeby zobaczyć co , jak i kiedy ? Po ile bilety , kiedy kursuje itp. Wg googla trzeba jechać przez Sacel ale wg naszej rumuńskiej mapki coś jest wcześniej i faktycznie, nagle znak na VdS . Stary , wyblakły , pogięty ale jest . Skręcam . Droga powoli zaczyna piąć się w górę , jak ja to lubię , znów Maramuresz w całej krasie.
robię kilka zdjęć z jednej strony drogi .
Iwonka z drugiej. Czujemy , że będą udane .
Powoli wjeżdżamy na samą górę , na szczęście nie ma tu wielu drzew , wszędzie trawy , suszące się siano , pięknie. Po kilkunastu zakrętach przełęcz. Zatrzymujemy się , jeszcze kilka fotek i zjazd do Visei de Sus, przynajmniej tak nam się wydaje.
Dalej droga dosyć ostro schodzi po stromych zboczach , wyglądam kolejki . Nic. Niby są jakies tory ale widać , że nowe . Wjeżdżamy do miejscowości . Ta ciągnie się bez końca. Zatrzymujemy się przy jakimś sklepiku . Siedzi kilku artystów. Mordy uśmiechnie . Nie dziwota , sam bym się napił. Młody chłopak wraz z ojcem tłumaczą nam gdzie mniej więcej jest ta kolejka . Tak samo mniej wiecej łapiemy o co chodzi .
Wypalają nam na koniec , magiczne Arrivederci i już jedziemy w stronę Borsy.
Okazuje się , że jesteśmy w Visei de Jos , a nie Visei de Sus. Po lewej stalowe niebo , pod nim nie kończące się zalesione zielone góry. To narodowy park Gór Maramuresz . Przez kilkadziesiąt kilometrów aż do Bukoviny będziemy cały czas mieli go po lewej ręce . Położony jest dokładnie między główną drogą a granicą z Ukrainą , do której stąd góra kilkanaście kilometrów. Zbierają się nad nią ciemne chmury , ciekawe jak będzie na Prislop ? Jeszcze kilka kilometrów i wjeżdżamy do VdS . Przejeżdżam przez mały most , pod nim wyschnięta rzeczka , za nią tory , to już coś. Zrobiło się ciemno , zaczyna padać . Po minucie leje . Ledwo widzę gdzie jadę , samochodów w miasteczku sporo , zjeżdżam w jakąś boczną uliczkę , znajduję stację ale to zwykła kolej . Deszcz leje , nie ma się kogo zapytać . Po minucie zaczyna sie ulewa , droga zalana , wracamy.
Tak leje , że nie da się jechać. Staję więc w miarę suchym miejscu. Teraz to już huragan , stoimy minutę drugą , trzeba stąd uciekać . Jak zwalą się na nas gałęzie z drzew nie będzie co zbierać . Ledwo cokolwiek widząc usiłuję wyjechać na główna drogę. Ta dosyć długa ze sporym spadkiem bardziej przypomina rwący potok niż ulicę. Woda po kostki wali w dół prawie całą jej szerokością, aż trudno jechać ,
zresztą nic nie widać , ściana wody i wichura , huragan , drzewa przygięte jak na filmach z Karaibów i Florydy. No pięknie.
Ulewa jak się szybko zaczęła , tak się szybko skończyła. Powietrze czyściutkie. Wszystko podlane . Pewnie to pierwszy deszcz od początku lata. Mimo pewnych zniszczeń przyniósł miejscowym ulgę. Zaczynam się kręcić po miasteczku , jedna uliczka , druga.
Mijamy miejscowy Fast Food , kusząca propozycja ale ….. może później 🙂
Nagle Iwonka zauważa znak z małą lokomotywą , do tego brązowy. Mocanita , to jest to.
Po stu metrach ulica częściowo w remoncie, robi się nieprzejezdna , do tego w połowie nie ma asfaltu a obok głęboko. Wycofuję się powoli na wstecznym . Próbuję kolejną uliczka . Z początku idzie nieźle, ale dalej woda miejscami siega aż do drzwi , no nie dojedziemy.
Patrzę a gość na drugim końcu odpala furę ( ciekawe jak do niej się dostał ??? nie zauważyliśmy ) , zawraca i wali tą swoja Daćką bez specjalnej krępacji , mało przejmując się wszystkim dookoła. Szczególnie przemokniętym przechodniem , bajka 🙂
Co tam , Mazda by przeszła . Zobaczymy czy Toyota da radę ? Ruszyłem . Z wolna bez szaleństwa , żadnych wygłupów, na szczęście nie pierwsza to moja podróż samochodem przez głęboką wodę . Martwi mnie co innego , ulica nie jest asfaltowa , jak trafię na jakiś dół to kapota. Udało się , dalej po jakichś wertepach , torach i uliczkach jak jeziora . Głębokimi rowami woda wali aż miło . Wzdłuż uliczek betonowe koryta , widać taki deszcz to tu coś normalnego . Jest mostek , wcześniej wyschnięte koryto , teraz pełne rozpędzonej mętnej wody. Domy zlane tak , że aż tynki przemoknięte. Po chwili wjeżdżamy na małą stacyjkę .
Słoneczko już wyszło ale jeszcze trochę kropi . Stoja ludki pod parasolami i na coś czekają , zupełnie ich nie rozumiem , przecież wg ulotki dziennie jest tylko jeden kurs o 9,00 rano. A może ? przemknęło mi przez myśl . Przejeżdżamy po wąskich torach i po chwili możemy oglądać zabytkowe , bardzo stare wagoniki różnego rodzaju .
Ładnie lało. Za wielką wodą stoi wielka , czarna lokomotywa.
Szkoda , że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, tym bardziej , że dwa lata wcześniej też tu byliśmy , tylko w nocy , nie mając zupełnie wiedzy o tej wąskotorówce.
Kropi , Iwonka zostaje w wozie , ja zaś lecę do budyneczku stacji . W jednej części znajduje się sklep , w drugiej kasa i informacja turystyczna. Młodziutka dziewczyna w kolejarskim stroju rozwiewa moje wątpliwości. Niestety ulotka nie kłamała. Odpytałem panią o wszystko , wziąłem kilka ulotek i folderów i cóż ( ? ) trzeba było wracać .Powrót do miasteczka dostarczył nam nie mniejszych atrakcji.
Kilka kilometrów za miasteczkiem coś dla mnie . Wiszący mostek, jasne , że się zatrzymuję . Tym bardziej, że chcę zobaczyć strumień pod nim . Lubię takie rachityczne mostki . Pod nim , wcześniej ledwo po kostki, teraz wali jak szalona, rwąca , wzburzona mętna masa wody. Jeszcze trochę i rozleje sie po polach.
Ruszyliśmy na Prislop. Najpierw Borsa , kolejny „Ski Resort” . To już nie popierdółka tylko mnóstwo ładnych domów położonych w głębokiej zalesionej dolinie , widać też domy wczasowe. Nic z tego , Prislop jest ważniejszy . Zresztą już późno. Droga kręci się dookoła doliny , coraz dalej , coraz wyżej. Telefon szaleje, co chwilę podaje nowe ceny operatorów. Ukraina tuż , tuż. Górka , dolinka , Tisza i już Ukraina. Jeszcze w 39 roku Góry Czywczyńskie były granicą Polski i Rumunii a szczyt Hnitesa 1762 m. i połonina Fata Banukui były najbardziej na południe wysuniętym krańcem II Rzeczypospolitej.
Niestety teraz to granica Rumunii i Ukrainy. Hnitesa daje początek aż dwóm rzekom Czarnemu i Białemu Czeremoszowi . Nieopodal , na drugim końcu tego masywu , na szczycie Stog mającym 1665 m. była nasza wspólna granica z Rumunią i Węgrami, aż się wierzyć nie chce. Szkoda.
Mam taką sentymentalna mapę Polski z 37 roku , komu to przeszkadzało ?.
Telefony nadal głupieją , przez jakąś pomyłkę zgłosiła mi się jeszcze ambasada ……. Holandii i ceny jej operatorów. No , boki zrywać , tak naprawdę denerwuje mnie to, bo odwraca uwagę a droga mokra i trochę dziurawa.
Podjazdy coraz dłuższe , nagle droga ostro zakręca i w dole widać cały kurort. Jeszcze jeden zakręt i cywilizacja zostaje w dole. Dalej już tylko lasy , góry i niedźwiedzie. Przede mną ciągnie się stara daćka , ale ich tam napakował , no ludzie, jak gdzieś w Indiach albo Bangladeszu. Zresztą z wygladu niewiele się różnią.
Chłopaki widać urobieni , mocno przemoczeni , pewnie drwale . Miny mają nietęgie, zdechlaki takie. Strach pomyśleć o czym myślą patrząc na nas, pstrykamy im fotkę z przyczajki i cześć.
Droga co raz wyżej , co raz ostrzejsze zakręty i …o , ho zaczyna się . Myślałem , że przez dwa lata coś się w temacie nawierzchni zmieni , ale dobra, nie kraczę , może dalej będzie lepiej.
Drzewa już poniżej …. jeszcze kilkaset metrów i ….
…… wyjeżdżamy na przełęcz . No !!!, 1416 m n.p.m Widać Monastyr . ostatnim razem widzieliśmy tylko jego cień na tle wieczornego nieba.
Na przełęczy wielka polana. Po jednej stronie schronisko , może restauracja. Jest też sklepik i kilka budek z pamiątkami. Tuż obok nich kilka mocno ubłoconych terenówek , oczywiście z Polski. Po przeciwnej stronie w oddali stoi bardzo elegancki monastyr.
Pięknie wygląda taki bialutki na tle zieleni i nieba . Pogoda taka sobie , raz trochę pada , za chwilę nie. Zakładamy kurtki i idziemy. Mijamy trzy duże dzwony zawieszone na specjalnej konstrukcji.
Tuż za Monastyrem stary klasztor. Fantastycznie to wszystko wygląda . przed wejściem młody pop .
Wchodzimy do środka . Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu , monastyr okazuje się nowym budynkiem , nawet jeszcze nie wykończonym, choć z wierzchu zupełnie na taki nie wygląda.
Jednak mimo to jest już odpowiednio przyozdobiony i pełni swoją funkcję . Co prawda środek w stanie surowym ale w przyszłości będzie na pewno wyjątkowy.
W środku widzimy kolejnego popa w zielonych szatach udzielającego kobiecie spowiedzi. Ciekawe skąd się tu wzięła ? nie ma tu w okolicy absolutnie żadnych zabudowań ani wsi. Po chwili dzwoni komórka, gość bez ceregieli wyciąga telefon, nie odchodząc wcale rozmawia przez niego chwilę i po jakimś czasie jak gdyby nigdy nic, wraca do tematu. Ciekawe : ) Przyznam , że gość mocno wyluzowany. Postępowy ten wielebny.
Przy wyjściu wielka plastikowa beka ze …… święconą wodą. Masakra , nie tego się tu spodziewaliśmy . Ale jako, że wszystko prowizoryczne to i plastikowa beczka specjalnie nie dziwi.
Jak by nie patrzeć, z zewnątrz Monastyr piękny i do tego najwyżej położony w Rumunii. Już to wystarczy , żeby przyjechać i go zobaczyć. Przełęcz jest na wysokości 1416 metrów npm. Tu kończy się Maramuresz a zaczyna Bukowina o czym zaświadcza drewniana brama witajaca w Bukovinie . Miejsce to jest też wspaniałym punktem widokowym . W każdą stronę rozchodzą się inne góry . Mamamoskie , Rodniańskie , trochę dalej na północy wspominane wcześniej Czywczynskie. Niestety jednocześnie jest to miejsce off roadowych wycieczek, niestety głównie z Polski. Rozjeżdżą te piękne góry terenówki i quady. W Polsce sie goni to towarzystwo , tu jeszcze nie. Na zboczu góry widać kolejną zjeżdżającą karawanę
po chwili parkują niedaleko nas . Wszystkie samochody z … Krakowa. Nie popieram tego procederu ale to już sprawa Rumunów i ich Parku Narodowego. Zresztą widać , że ci wyrównują stok pod nartostradę. Szkoda. Ostatnie spojrzenie na Monastyr
i zjeżdżamy w stonę Moldovenca . Po kilku zakrętach , już z dołu, widać Monastyr i cmentarzyk , którego nie było widać z góry. Podobno to cmentarz wojskowy z pierwszej wojny . Pochowano na nim żołnierzy broniących przełęczy zarówno rosyjskich jak i austro-węgierskich, w walkach w tym rejonie brali udział także Polacy ale o tym za chwilę.
Dalej pada. Z naprzeciwka wyłania się stadko niemiłosiernie zmoczonych owiec. Wyglądają jak namoknięte gąbki.
Prowadzi je równie przemoknięty pasterz opierający się na długim kiju, jest w opłakanym stanie ale niewiele sobie z tego robi , widać przyzwyczajony. Jak nic złapała go w górach ta koszmarna ulewa . Częstuję go papierosem i robię mu zdjęcie. Miał jeszcze na tyle siły , żeby się uśmiechnąć.
Po chwili z między owiec wybiegł bardzo poważnie i groźnie wyglądający pies pasterski .
Myślałem , że pęknę ze śmiechu. Był koszmarnie przemoczony , stał na tych swoich sztywnych nóżkach ale bardzo poważnie podchodził do swojej roboty. Rozbawieni jego wygladem pojechaliśmy dalej.
Doskonale pamiętam miejsce gdzie dwa lata temu po ciemku rozwaliłem całkowicie oponę . Bez trudu je teraz za dnia znalazłem . Dziurka konkretna, nic dziwnego , że mocno dociazona opona po prostu wybuchła.
Tym razem jadę ostrożniej , droga nie jest tragiczna ( no może dla mnie , gorszymi jeździłem w różnych górach )ale trzeba cały czas uważać. Nagle mocno przygięty drewniany mostek , no nie , zatrzymuję się . To już tradycja. Niby grube dechy ale nie włażę bo ślisko.
Woda pod nim nieźle zasuwa , prawie wystąpiła z brzegów a wcześniej był strumyk , po rumuńsku Bistrica , do tego ma swoją nazwę , Aurie.
Po kilometrze widzę przed sobą busa na belgijskich numerach. Stoi częściowo w kałuży . Od razu się domyśliłem o co chodzi. Pasażerowie machają do nas ostrzegawczo . No tak , mają rozwaloną tylną oponę a nawet aż dwie bo to bliźniaki. Nieźle musieli przywalić , co ciekawe nie pękła przednia pojedyncza tylko dwie tylne , dokładnie tak jak kiedyś u nas. Może to kwestia zawieszenia i obciążenia. Nie potrzebują widać naszej pomocy , bo machają żebyśmy jechali dalej. Jest tam parę osób , jak widać kilku kierowników, mądrali i jeden biedny Janek , który klęczy próbując coś zrobić gdy reszta ze znawstwem gapi się i doradza. No cóż, ostrożnie jedziemy dalej. Droga ciężka , jednak miejscami nawet szybko jadę.
Mijam kamieniołom i tartak gdzie kiedyś w podobnej sytuacji pomogli mi miejscowi drwale. Przed nami Carlibaba , mijam coś różowego , to chyba straż pożarna a raczej remiza.
zaraz za nią całkiem ładny dom na skarpie i piwnica w skale. Do tego wykuta głowa tura , herb Mołdawii .Fajnie to wygląda , podoba mi się .
Karlibaba jest w panteonie ważnych bitew polskiego żołnierza .Ta niepozorna wioska była świadkiem wydarzeń, w których brała udział II Brygada Legionów . Polscy legioniści w służbie Austro – Węgier stoczyli w tutejszym wąwozie zwycięską bitwę z armią rosyjską w październiku 1915 roku. Walki trwały kilka ( 5 ) dni , a żołnierze wykazali się nadludzką wytrzymałością . Legioniści wspinali się po zboczu Magury 1276 npm w bardzo ciężkich warunkach. Przez pięć godzin brnęli w ponad dwumetrowym śniegu, poprzez gęsty las, rozpadliny i pnie zwalonych drzew. Walczyli dodatkowo z trzydziestostopniowym mrozem zarówno w dzień jak i w nocy. Po stronie legionów dowódcą był ppłk ( major ) Marian Żegota – Januszajtis. Wszyscy legioniści okryli się chwałą, wzięli do tego 300 jeńców, a oddziały rosyjskie musiały się wycofać . Wojskami rosyjskimi dowodził Lucjan Żeligowski i miał pod swoją komendą wielu Polaków. Taki już los polskiego żołnierza. Po uzyskaniu niepodległości obydwaj a wraz z nimi większość dowódców batalionów zostali generałami różnych szczebli w nowym odrodzonym wojsku polskim, z Żeligowskim na czele. W bitwie poległo dwunastu Polaków. Pochowani zostali we wspólnej mogile, tuż obok katolickiego kościoła. Po tych wydarzeniach pozostała pamiątka w postaci obelisku postawionego tam w 1932 roku. Widnieje na nim 12 nazwisk .
Kawałek dalej malutka wioska Valea Stanei , w niej znajoma nam stacja benzynowa , jedyna na tej trasie , do tego z czymś w rodzaju wulkanizacji i znanym mi już przedpotopowym kompresorem , który trochę nas kiedyś podratował.
Przed jej końcem kolejny mostek nad bistricą .
a raczęj wiszące deski
Koniec wioski i zaczyna się , niestety nikt nie naprawił przez dwa lata tej osiemnastki. Teraz już jest nie jest zła, jest fatalna . Po kilu kilometrach staje się wręcz tragiczna , w zasadzie można powiedziec , że nieprzejezdna. O dziwo jeździ tedy sporo samochodów. Kluczą miedzy dziurami od prawej do lewej ale niewiele to daje.
Mamy momenty zwątpienia .
W pewnym momencie dziur jest tak dużo i są tak głębokie , że pozwalam sobie na artystyczne zdjęcie. Dołek numer 7778, proszę bardzo. Prawdziwa droga przez mękę .
Mijamy położony na wzgórzu mały Monastyr Piotra i Pawła , ale w tych okolicznościach niech pozostanie w spokoju.
Mijamy wioskę Botos i wjeżdżamy do Ciocanesti, no wreszcie droga poprawiła się , wreszcie mogę się rozglądać .
Od razu zauważamy , że każdy tutejszy dom ma elewacje w kolorze kawy z mlekiem i jest pięknie zdobiony ludowymi wzorami.
Śliczne te domki .
Prawdziwe perełki, jak widać wieś nie musi być szara i brzydka jak pewnym nadmorskim kraju na północ od Rumunii
Przy drogach stoją też różne kapliczki o szpiczastych dachach. Każda w innym kolorze a także kształcie . To……………… przystanki autobusowe . Lubię te klimaty 🙂
Opuszczamy Ciocanesti , z tej strony gór jeszcze w miarę widno.
Po sześciu , może ośmiu kilometrach widzę wreszcie długo oczekiwany drogowskaz. Włączam długie i z uczuciem wielkiej ulgi zatrzymuję się tu na kilka sekund. Uff !!! koniec tej męczarni, wreszcie Iacobeni. Już zmierzcha , do Moldovenca tylko 24 km ale już świetną drogą.
Ta kluczy trochę wąwozami ale nie jest specjalnie kręta . Co chwila mijamy jakiś mostek i rzeczkę pod spodem . Zauważam , że nazywa się Putna, a tam właśnie jedziemy .
Iwonka zauważa , ze na odcinku może dziesięciu kilometrów przecinaliśmy jej bieg już ładnych kilkanaście razy. Zaczynają się serpentyny, ale cały czas droga doskonała i ograniczenie do siedemdziesięciu. Szeroko. Pniemy się do góry , po prawej stronie głęboka dolina . Iwonka widząc chmury pod nami mówi zatrzymaj się i dawaj aparat. Za nim zareagowałem , za nim znalazłem miejsce gdzie mogłem się zatrzymać widoczki się skończyły a raczej przesłoniły je drzewa i wszechobecne druty. Co prawda wszędzie tu podwójna ciągła i to przez kilka kilometrów, bo cały czas to podjazd ale nie zastanawiałem się długo i na chama zawróciłem . Po drodze opowiadałem Iwonce , że jest to dokładnie to samo miejsce gdzie dwa lata wcześniej po północy , przy pełni księżyca robiłem zdjęcie tej samej doliny wypełnionej wtedy mgłą aż po wierzch. Wyżej były szczyty gór , ciemne niebo i świecący jak latarnia księżyc. Wydawało mi się to wtedy piękne i chyba coś ma w sobie to miejsce jeśli tym razem podobnie zareagowała Iwonka. Kolejna zawrotka na podwójnej ciągłej i kilka fotek dolinki ze spływającą na nią chmurką .
Później szybki , ostry zjazd do Moldowenca . Po drodze kolejne mijanki z Putną , rzut oka na miejscową architekturę
i znaleźliśmy się w Campalung Moldovenec.
Najpierw rzut oka na znak podajacy odległości do okolicznych monastyrów ( zdjęcie z 2011 roku )
Putna 89 km , resztę już widzieliśmy. Iwonka prosi o stację, wiem , że za chwilę po lewej stronie jest OMV i już ją nawet widzimy ale nadal jest ciągła linia i ruch duży wiec nie ryzykuję . Jedziemy przez miasto licząc na kolejną stację .Campalung jest długi , nawet bardzi długi, po kilku kilometrach mijamy centrum , liczę na to , że zaraz będzie kolejna stacja ale skąd. Iwonka dosyć już zdenerwowana każe mi zawracać . Tak tez robię. Sytuacja nieco się uspokoiła więc po drodze szukamy jakiegoś bankomatu. Dookoła kolorowe wystawy , wydawałoby się , że bankomat na bankomacie a tu nic. Podjeżdżam pod „PENNY” sprawdzić czy jest łazienka albo bankomat. Nie ma . Robię więc szybkie zakupy: chlebek, masełko , pomidorki, serek , szynka i … winko. Sytuacja znowu robi się napięta więc natychmiast na OMV-kę . Iwonka idzie na stację, ja biorę aparat i z oddali robię zdjęcie białego kościoła widocznego na tle wioski i dolinki . To Sadova . Piekne miejsce tuż za Moldovencem. Kościółek widać dziś w całej okazałości . Ostatnim razem był remontowany i cały zasłonięty . Tylko kolorową wieżę było widać . Ciemno już. Ręka drży przy długim czasie ale staram się nie dygać . Jak na te warunki chyba wyszło nieźle.
Czekam na ciepłą bułkę z serem ale niestety zabrakło . Trudno , wracamy do miasta , Po drodze mijamy przepiękny sobór prawosławny.
Próbuję objechać go od tyłu ale okazuje się to niemożliwe , trudno parkujemy gdziekolwiek w pobliżu. Na przeciwko niego znajdujemy bankomat. Bierzemy parę lei i idziemy do środka . Z wierzchu jest wspaniały, ale to już widzieliśmy będąc tu dwa lata temu. W środku pusto , jedna pani i jakiś krzątający się po zakamarkach pop.
Bez skrupułów wyciągam aparat i pstrykam co nie co. Z zrobieniu ładnych zdjęć bardzo przeszkadzaja wielkie rozświetlone żyrandole ale zawsze coś tam widać .
Ozdoby , malowidła na ścianach , sufitach , dużo złoceń . Święci na ścianach i na ikonostasie.
Wychodzimy , jeszcze jedna fotka o zmierzchu
Jeszcze została nam do podpatrzenia wieczorem śliczna cerkiew św. Nicolasa .
Zatrzymuję się tuż obok niej tuż za samochodem policyjnym , uff !!! już myslałem , że mnie zatrzymają i lecę do środka. Pop odprowadza właśnie do furtki młodego człowieka , widząc mnie uśmiecha się i mówi coś do mnie po rumuńsku. Pokazując , że mu przykro , domyślam się , że właśnie zamyka i jest „po ptakach”.Faktycznie jest punkt dziewiąta. Rzucam okiem na wspaniałą osobną dzwonnicę ,
obchodzę cerkiew dookoła . Zaraz przed nią mały park z fontanną , w niej jakieś nimfy.
Jeszcze z tej strony
Z tyłu coś na kształt plebani , czy domu dla mnichów, nie wiem jak się to w prawosławiu nazywa. Przechodzę na drugą stronę ulicy , stąd też robię kilka fotek.
Przyglądają mi się przez cały czas z ciekawością policjanci . Ostrożnie wracam do samochodu , oczywiście po przejściu dla pieszych. Po co kusić los , niby po jakiemu będę się w razie czego im tłumaczył i jak z nimi negocjował ?
Pakuję się do samochodu i odjazd. Kierunek Putna . Po kilkunastu kilometrach Iwonka usypia. Jadę cały czas wzdłuż rzeki , to Moldova , co kawałek mijam brązowe znaki kierujące do znanych nam doskonale malowanych monastyrów. Najpierw kiedyś zupełnie przypadkowo odkryty, w głębi wąwozów i dolinek czyli Dorotea. Zaraz dalej Voronet , Homouruli ,wracają wspomnienia. Fajnie tu było w 2011-tym. Zaraz za Gora Homouruli skręcam na Margineę , stolicę rumuńskiej ceramiki . po drodze polska wieś Kaczyka.
To już nasze drugie do niej podejście i kolejne nieudane, bo późnym wieczorem. Wjeżdżam mimo wszystko , sama wieś nie jest przy głównej drodze , odchodzi od niej mniejsza do właściwej Kaczyki. Jestem ogromnie zaskoczony . Myślałem , że będzie taka zabita dechami wieś jak słynna Plesza czy Nowy Sołonec, a tu duże letnisko . ( No Domy powiedzmy jak w Szczawnicy . Wszystko murowane , i to ile tego. Mijam szkołę , żółty prawosławny kościół , widzę znak Uniunea Polonezilor czyli dom polski , „sami swoi” i po chwili dojeżdżam do sporego placu . Po prawej widać kamienny, murowany kościół , wielki niemalże jak katedra na nim napis po polsku .Tuż przed wejściem pomnik papierza Jana Pawła II . Niewiele widać , tyle co w reflektorach samochodu. Teraz już wiem , że to bazylika , a dokładnie Bazilica Adormirea Maicii Domnului czyli wniebowzięcia najświętszej panny .
Niestety to nie moje, a zapożyczone zdjęcie, co było robic ?
Nic to . Kręcę się tu jeszcze przez chwilę i przejeżdżam na druga stronę . Ciekawe co tam jest? Od razu za bramą otwarte dwie budki ze słodyczami , chipsami , chrupkami i napojami . Jadąc tu co jakiś czas towarzyszył mi znak „ salina”, czuję , że coś z solą ale kto wie … ? Z ciekawości wjechałem do środka. Okazuje się , że jest tam kopalnia soli i publiczne solanki , można się moczyć .
Wszystko fajnie, ale nie późnym wieczorem.
Między solankami a bazyliką teren bardzo duży. Wszędzie jakies graty , ławki , budki, co prawda poskładane, ale jak nic będzie tu odpust czy inne święto. Przecież zbliża się 15 sierpnia, dzień święty we wszystkich chrześćiańskich religiach. Dwa lata temu nie udało nam się zaparkować samochodu już dwa trzy kilometry przed Kaczyką , już tam kierowała ruchem policja, a do tego miejsca będzie lekko kolejne dwa tylko od głównego skrzyżowania.
Wyjeżdżam z Cacicy , jeszcze tylko Marginea i zaraz koniec dzisiejszej podróży. Bez pośpiechu mijam kolejne wioski by po półgodzince wjechać do Marginei. Przejeżdżam przez miasteczko ale nie kieruję się na Putną tylko na Suceavę . Koniecznie chcę zrobić nocne zdjęcie ogromnej ceramicznej amfory , która wita kierowców wjeżdżających od tej strony do miasteczka.
Stolica rumuńskiej ceramiki. Jest tu kilka sklepów oferujących tysiące różnych glinianych naczyń wszelkiego rodzaju i we wszelkich kolorach. Można też obejrzeć cały proces produkcji w wykonaniu miejscowych garncarzy , tylko już nie o tej porze . Na szczęście mamy to za sobą , zakupy też . Nic tu po nas, wszystko już dawno pozamykane. Po kilku fotkach ruszam na Putną. Droga pusta , ograniczenia , nie spieszę się . Po kilkunastu kilometrach wyprzedza mnie rumuński mercedes. Jak tylko mnie minął przycisnąłem i za nim. Chyba nie zauważył mojej rejestracji , bo natychmiast spanikował i jedzie 50 km/h . Jechaliśmy tak jak te głupki kilka ładnych kilometrów . Wreszcie go wyprzedziłem , popatrzyli na mnie jacyś młodzi chłopcy , przycisnęli gaz i pognali do przodu. Zmęczony już trochę byłem, ale pomyślałem ,że jeszcze tylko Monastyr Putna i koniec z kościołami , cerkwiami , kaplicami , monastyrami ,bazylikami i katedrami. Nie traktujemy tych miejsc jako miejsca pielgrzymek a tylko jako dobro kultury narodowej . Nie jesteśmy specjalnie pobożni a po naszych wyprawach jak nic trafimy do prawosławnego nieba. Ilość prawosławnych świątyń odwiedzona przez nas w ostatnich latach jest ogromna. Sa wyjątkowe . Nie przekłada się to na nasze krajowe relacje , powiedziałbym , że się w ogóle, absolutnie nie przekłada.
Teraz przyjdzie kolej na zamki , winnice i pałace. I tak sobie dumając dojechałem do drewnianej bramy i tablicy z napisem Putna witającej podróżnych . Nawet pstryknąłem jej fotkę , tak ku pamięci.
Jadę sobie przez tę Putnę główna ulicą, domy po prawej i lewej , większość już ciemna. Szukam jakiegoś pensjonatu lub hotelu. Nic. I tak sobie dojechałem do zamkniętej , wielkiej , drewnianej bramy przegradzającej całą ulicę. Żadnej drogi w prawo, żadnej w lewo. Widniał nad nią napis PUTNA MONASTYRY. Byliśmy na miejscu. Prawie koniec !!! Co prawda w pobliżu stały dwa samochody, siedzieli obok nich ludzie, ale poza tym ciemno i głucho. Musiałem zawrócić co wywołało jakieś poruszenie wśród miejscowych . Chyba coś pyskowali , że im w oczy świecę . Olałem ich i z wolna ruszyłem z powrotem. Koniec drogi , koniec świata , tak naprawdę to też już prawie sam koniec Rumunii . Na ulicy żywego ducha. Minąłem czynna jeszcze knajpę przy pomarańczowym hotelu. Niestety wejście do niego też było zamknięte. Przy samym wyjeździe z Putnej znalazłem coś wreszcie , nawet bardzo ładnego, ale pani w środku od razu dała znać , że nie ma wolnych miejsc i tak cud , że akurat tam była. Jeszcze raz przejechałem w tę i z powrotem całą ulicę , lekko wściekły na Iwonkę , że śpi i mi nie pomaga, ale niestety wszystkie chałupki były zamknięte na głucho. Postanowiłem , ze jakoś przekimamy do rana w samochodzie, ale na razie po całym dniu jazdy chce mi się piwa. W ciemnej uliczce przy samym hotelu znalazłem miejsce do zaparkownia i poszlismy do knajpy. Zleci trochę czasu pomyślałem . Zawsze bliżej do rana. Weszliśmy do środka , było po dwunastej. Barman i kelner zarazem , wielkie , niemłode już chłopisko zapytał czego sobie życzymy, bo zaraz zamyka. Mówimy, że pokój a on . że nie ma sprawy bo to jego hotel . Dogadaliśmy się szybciutko . Zamówiłem sobie dwa piwka . Zatargałem rzeczy , niestety, aż do ostatniego pokoju na trzecim piętrze. Przestawiłem samochód i natychmiast duszkiem spożyłem cały kufelek. Pan pokiwał głowa nie tyle z uznaniem , co bardzo chciał już chyba zamknąć i na rękę mu było to moje przelanie na raz wszystkiego. Żebym mu nie zawracał ……….. głowy powiedział , że drugie mogę spokojnie wziąć sobie na górę , widać bardzo się spieszył . Był przy tym jednak bardzo miły . Miałem sobie w pokoju huknąć jeszcze brandy ale pomyślałem , że jutro przede mną Ukraina i …… odpuściłem. Pokoik mały , schludny , okno w skośnym dachu, łóżko podwójne , ładna łazienka , tanio . Czego więcej nam było potrzeba. Powiedziałbym , że to był fuks z tym hotelem. Poczekałem na swoją kolejkę , wykapałem się i ….. wziąłem się za zgrywanie zdjęć . Coś mi nie szło i byłem wściekły , brakowało mi stolika i robiłem to na kolanach ale ostatecznie skończyłem . Więcej niczego nie pamiętam . Działo się tego dnia , oj działo. Przecież to dopiero trzydzieści kilka godzin odkąd minęliśmy polską granicę, a już tyle rzeczy zobaczyliśmy i w tylu ciekawych miejscach byliśmy.
CD część 5
Bukovina Putna 2013