Nadal wieje niesamowicie , przez najbliższe dziesięć kilometrów w głąb lądu lata wszystko , śmieci , liście , gałęzie . Drzewa przygięte , zadziwiające . Jednak udało się nam na Kefalonii i Zakynthos . Ani jutro , ani pojutrze na pewno nic tam nie wypłynie w morze. Szukamy gazu co w Grecji nie jest łatwe . Po jakimś czasie znajdujemy małą stacje położoną za małym miasteczkiem jakieś 10 km od autostrady. No to pięknie , jak zwykle nie można płacić kartą . Tankujemy śmieszne dwa litry i jedziemy szukać bankomatu . Miasteczko małe ale oświetlone i pełne ludzi . Kawiarnie sklepy , restauracje ale banku i bankomatu w nim nie ma . Nieprawdopodobne. Zaczepiam Greka idącego ulicą , ten mocno powiedziałbym zawiany tłumaczy mi , że gdzieś , za ileś tam , ale trochę , daleko to jest miasteczko . Że la, la , la … i tam są same banki. Jedziemy . Po jakichś dwóch kilometrach dogania mnie jakiś grat ( golf ) w nim nawalony grek i pokazuje , żebym za nim jechał. . Zostawia mnie kilka kilometrów dalej mówiąc, że teraz w prawo , do świateł , w lewo , drugie światła i kawałek w prawo J No dobra, dojeżdżamy do tych świateł i nagle widzimy , że w przeciwną stronę kieruje znak AIRPORT, z ulgą stwierdzamy , że tam musi być jakiś bankomat. Skręcam wg znaku i po trzystu może metrach widzę , że prosto na mnie mocno świecąc w oczy wali jakiś TIR. Złudzenie , nie mogę uwierzyć, to brama i dwa wielkie reflektory. Lotnisko a jakże jest, tyle , że wojskowe . Wychodzi do nas jakiś żołnierz ale po kilku słowach leci po kolejnego , bardziej kumatego. Wygląda jak taki z amerykańskiego filmu, na luzie ale po wojskowemu. Ten również każe nam jechać do tego miasteczka z bankami. Jedziemy grzecznie wg poleceń . jeszcze tylko raz w prawo i jak to w Grecji , ten kawałek . będzie miał … lekko kilka kilometrów. Jak nic jedziemy w stronę morza bo wieje koszmarnie. Miasteczko okazuje się kurortem więc jest tu wszystko , banki też . Bierzemy kaskę i wracamy na stację z gazem . Zadowoleni ruszamy do Olimpii . Co prawda już późno ale zbumelowaliśmy na wyspach kilka dodatkowych dni, więc nie ma co, trzeba jechać . Małżonka śpi, po godzince dojeżdżam do Antycznej Olimpii. Budzę Iwonkę i objeżdżamy miasteczko, żeby już rano nie tracić czasu na poznawanie gdzie, co i jak. Po półgodzinie lądujemy na campingu . Jest nas tu dwa namioty , jeden trumper i jedna Vespa. Prąd jest, ciepła woda również . Idziemy spać. Rano, jak zwykle o świcie ruszamy do antycznej wioski olimpijskiej.
Najpierw muzeum , właśnie otwierają , wchodzimy pierwsi , na szczęście , bo po nas szykuje się już kilka wycieczek ale maja zbiórki.
Po wejściu oglądamy sale i eksponaty w zupełnej ciszy i spokoju, chodząc po muzeum tylko we dwoje.
Miejsce jest imponujące . Zawsze wydawało mi się , że będzie to kilka kamieni , jakaś świątynia i resztki stadionu . A zastaliśmy tu pozostałości wielkich budowli, świątyń i miejsc gdzie przebywali uczestnicy igrzysk .
Po wizycie na antycznym stadionie i obejrzeniu reszty wioski ruszamy na południe .
Rzut oka na teatr tyle, że już nowożytny i na wielkie konstrukcje na wzgórzach. Zastanawialiuśmy się do czego służą . Okazało się , że to maszty podtrzymujące ogromne polewaczki , którymi podlewano wszystko co było w dole. Sprytne i skuteczne bo zieleni jak nigdzie indziej,
Naszym celem Koroni i Methoni wraz ze swoimi murami obronnymi, na samym końcu Peloponezu. Po drodze jednak mamy nagrane przez Violę i Darka jeszcze jedno ciekawe miejsce . Wodospady Nedy. Zanim tam się skierujemy wpadamy jeszcze na kolejną plażę .
Wodospady Nedy nie są miejscem powszechnie znanym , nie przyjeżdżają tu autokarowe wycieczki , ani plażowi turyści. Jeżeli już ktoś o tym miejscu wie to raczej Grecy lubiący góry . Odbijam z głównej drogi i po kilkunastu kilometrach jazdy mocno pokręconą , wąska asfaltówką dojeżdżam do malutkiej wioski z dużym kościołem.
Myśleliśmy , że po Vikos to już nic nas nie zaskoczy ale tam chodziliśmy piechotą a tu Maździa przechodzi sama siebie. Zatrzymujemy się na chwilę , żeby rzucić okiem . W dole , przepraszam, bardzo daleko dole widać cieniutką nitkę drogi , jakiś kilometr w dół , taka ruda pokręcona kreska na dnie zielonego wąwozu. Gdzie indziej równie głęboko jakiś mały punkcik , wygląda jakby ktoś wapno wydobywał przy małej budce , a wszystko też kilometr w dole.
Zdjęcie zrobiłem z maksymalnym przybliżeniem a i tak mało co widać, zresztą jest to wycinek poprzedniej fotografii.
No cóż, zjeżdżamy. Wielkie przeżycie . Po drodze mijamy odkryty kawałek góry , wybierają tu ziemię , jeśli można to coś tak nazwać .
Krwista jakaś ale to ziemia, w innych miejscach , np. w miasteczkach obsypywane są nią świeżo posadzone drzewa , to samo w gajach oliwnych. Jakimś cudem zjechaliśmy na sam dół. Stoi tu kilka samochodów, ludzie zakładają porządne buty i schodzą jeszcze niżej do kamiennego mostka.
Po pewnym czasie ruszamy. Na ziemi leży rozwalona tablica z mapką na której widać „kataraktas” zarówno w jedną jak i drugą stronę . Nie mając pojęcia w którą stronę iść kieruję się tam skąd wracają inni ludzie. Idziemy do wodospadów więc mamy nie brać wody. Nie jestem tym zachwycony ale ok. Po kilkudziesięciu metrach źródełko ale nie mam w co jej nabrać. Droga nawet niezła, wybetonowana wygląda na to , że prowadzi do jakiegoś klasztoru ale pnie się ostro w górę. Do tego jest to samo dno ogromnego wąwozu. Z góry słońce pali niemiłosiernie, jak w piekle.
Z naprzeciwka żwawo posuwają jacyś Grecy z małymi dziećmi. Nie jest źle pomyślałem. Pytam ich czy dobrze idziemy i czy jeszcze daleko, odpowiadają , że jeszcze jakieś dziesięć minut drogi i już . Proszę , żeby przekazali tę dobrą nowinę pewnej obrażonej pani idącej gdzieś z tyłu. Po chwili nadchodzi. Dalej już wspólnie, jednak jeszcze w ciszy J bez pośpiechu idziemy dalej. Po jakimś czasie dochodzimy do malutkiego jeziorka miedzy skałami, do którego wpada nieduży wodospad.
Z góry schodzą inni ludzie . Po odpoczynku wspinamy się dalej . Przed nami maleńka cerkiew trochę tylko większa od budki przystankowej .
W środku ikony, świece, na zewnątrz dzwon i stara zdobiona misa do stawiania zapalonych świec.
Wracamy drogą do wsi z kościołem. Darek mówił, że będzie ciężko. Maździa dzielnie się wspina się po piachu. Lubię ten samochód, zawsze ją chwalę i podziwiam. Jest z nami już osiem lat przez, które bezpiecznie i bez problemów wozi po całej Europie często w ekstremalnych warunkach , po bezdrożach i innych dziwnych miejscach, gdzie nie jeden „na cztery koła” poddałby się. Z samej góry ponownie spoglądamy w dół , ten mały biały punkcik o którym wspominałem wcześniej to właśnie ta mała cerkiew między wodospadami.
Świetne miejsce, warto było się natuptać.
Jedziemy przez kolejne wioski, wszystkie czyściutkie i kolorowe.
Po dojechaniu do głównej drogi , robimy krótką ale ważna naradę. .Wg mojego planu powinniśmy jechać teraz na południowy cypel do Koroni. Później na drugi. Potem na trzeci i dopiero wtedy wracać w stronę Koryntu i Aten. Zostało nam już tylko kilka dni, brakuje teraz tych z wysp ale co tam, warto było. Przed nami półwysep, za nim Koroni 60 km, tylko ale jak zobaczyłem jaką drogą i przez jakie góry to stwierdziłem , że jestem już wystarczająco „UTWIERDZONY” żeby gnać tam , w celu zobaczenia kilku murów , baszt i kamieni. Iwonka proponuje odpuścić również drugi półwysep z ciekawostką jaka jest wieś Vathia i pojechać do Sparty a stamtąd bezpośrednio do Koryntu. Mówi, że w przyszłości poświęcimy cały wyjazd tylko Peloponezowi. Skłaniam się ku temu tym bardziej , że w nasze plany Darek z Wiolą wcisnęli jeszcze ku naszemu zadowoleniu i przy całkowitej aprobacie wyspę Skopolos na Morzu Egejskim. To ta gdzie krecono film Mamma Mia. Odpuszczamy dwa pierwsze południowe cyple Peloponezu ale upieram się i bronię trzeciego. Wiem, że jest tam Monemvasia, którą za wszelka cenę chcę zobaczyć. Trochę intuicyjnie, gdyż niewiele wiemy o niej, tylko, że skała jak mały Gibraltar, że twierdza . Chcę tam pojechać i koniec.
Modyfikujemy trasę , do Momenvasiji około 150 km , tak palcem po mapie bułka z masłem. Po półgodzinie dojeżdżamy do Kalamaty słynnej z …długiego chleba .
Folklor i śmieszne akcenty.
Na drogowskazie kierującym w prawo Koroni 48 km , zawahałem się przez chwilę ale jednak kierunek Sparta. Mijamy deltę jakiejś rzeki, w niej gaje oliwne , pomarańczowe . Jedynie w takich miejscach coś może w tej krainie urosnąć . Droga prowadzi w góry, powoli pniemy się wyżej i wyżej . Na mapie to kawałek drogi, tu ogromne góry , szczyty bardzo daleko w górze . Zastanawiamy się którędy przecina je droga. W dole niesamowite widoki . Jeszcze chyba nie jechaliśmy tak piękną trasą . Wąwozy o nie wyobrażalnej głębokości , serpentyny jak skręcone nitki aż na samo dno.
Tu już drzewa prawie nie rosną , Widać tylko te co je widzieliśmy z dołu , jest ich kilka gdyż resztę połamały wichury. Sterczą same kikuty, za to pięknie falują trawy dookoła .
Wreszcie wyjeżdżamy na równinę , w niej miasto , ciągnie się ona ze 30 km aż do morza , aż się prosi o lotnisko i owszem jest. Po godzinach spędzonych jakby nie było w dziczy jesteśmy już mocno głodni. Iwonka marzy o Bakery . Ja nie rozważnie wspominam coś o spartańskich warunkach żartując , że w tym mieście to tylko suchary. Nieomal od razu trafiamy na piekarnię. Żona idzie po zakupy, ja zostaję . Wracając śmieje się , po co krakałeś , same suchary . Prorok J ???
Zdziwiony jestem , że Iwonce się podoba, mnie też bo to jedna z moich pasji. Autostradą jedziemyaż do morza i kolejną żyzną deltą na pld. wschód . Z drugiej strony słońce zachodzące nad Gytheo . Za nim już nie daleko Vathia ale tam pojedziemy innym razem. Teraz już po pagórkach aż do Monemvasii. Mijamy kilka małych miasteczek
Parkingu zero, ciemno, przez całą drogę aż do samej grobli od strony góry stoją zaparkowane samochody. Kilku desperatów zaparkowało nawet od strony wody . Jakoś to wszystko jednak działa. Pomalutku , pomalutku i trafiam miejscówkę . Zostawiamy Maździę , aparat w garść i do bramy. Wchodzimy do środka a tam cudowne bizantyjskie miasteczko.
Kamienne schodki w górę, w dół. Wszystko cudnie oświetlone.
Krótki spacer, trochę zdjęć wzburzonego morza , kilka na grobli, wspominanej stacji benzynowej i z wolna wracamy do samochodu. O dziwo mimo, że już przed drugą nic się w zasadzie nie zwolniło. Do świtu ze trzy godziny. Wrzucamy na przednią szybę osłonę przeciwsłoneczną, ręcznik na boczną. Maździa tylne ma ciemne więc po chwili nas nie ma. Zresztą kto miałby tu po nocy zglądać ? Budzę się kwadrans przed świtem. Rzucam wszystko i lecę do naszego miasteczka na sam jego koniec zrobić kilka fotek wschodu słońca w tym uroczym miejscu. Rzucam na koniec jeszcze Iwonce , że zaraz wracam.
Wpadam do miasteczka i od razu niesamowite wrażenie . PUSTO.
Widok niesamowity.To co robi światło w tym kolorze ze starymi domami ich dachami z ceglanych dachówek na tle ogromnej wysokości góry w podobnym kolorze.
Więc jednak będziemy się wspinać . Z jednej strony nie chce mi się , z drugiej wyobrażam sobie widok na morze i Momenvasiję z góry . Krętymi kamiennymi schodkami, najpierw wśród kamieniczek później już między skałami posuwamy ostro w górę, trochę tylko zasapani, bez specjalnego wysiłku meldujemy się na górze . Trening robi swoje. Dwie twierdze dziennie i nie ma na nas mocnych.
Jesteśmy na wielkiej górze , dookoła granatowe morze ze słońcem tuż nad nim. W dole Momenvasia , pełna domków , malutkich uliczek kopuł cerkwi , wszystko pokryte dachówką do tego w promieniach porannego słońca . Odgrodzona między skałami , morzem i murami obronnymi od reszty świata. Perełka . Na górze zniszczone mury i baszty.
Dochodzimy do głównej uliczki. Przy malutkim ryneczku w bardzo ładnej restauracja .Właścicielka szykuje się właśnie do otwarcia , siadamy.
Obok kilku Greków pije poranną kawę . Sielanka .