Część 2
Tokaj – Sarospatok
Wjeżdżamy , przed nami zwykłe małe miasteczko położone u ujścia Bodrogu do Cisy. Dojeżdżamy do starej części i zaczynamy się rozglądać za jakimś hotelem.
Stary Tokaj to mała mieścinka , niewiele tu hoteli. Znajdujemy w necie jaskiś porządny , elegancja , nowoczesność , wszystko pięknie , ma tylko jedna wadę . Dwa kilometry od starego miasteczka. WG mnie nieporozumienie. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić posuwania dwa kilosy z buta do jakiejkolwiek knajpy w celu spożywania złotego trunku w dużych ilościach a, później takiegoż powrotu do hotelu. Taksówek też jakoś nigdzie nie było widać . Nie po to też tu przyjechaliśmy , żeby czas tracić na „ spacery „ regionalną drogą bez chodnika lub utrzymywanie jednego z nas w trzeźwości. Dużo bliżej trafił nam się taki wczesny Gierek ale na szczęście do tego też udało mi się towarzystwo zniechęcić. Pokręciliśmy się w tę i powrotem bez sensu przez jakąś godzinę, po czym trafiliśmy zamiast do porządnej restauracji do obskurnej budy z hot dogami i innymi podobnymi wynalazkami. Ściągnął nas jednak magiczny napis LANGOSZ , co z małżonką bardzo lubimy. Langosz był jak najbardziej prawdziwy, wyglądał nieźle, smakował jednak tak, jaki wygląd miała ta buda . Zaraz obok znajdował się porządny pensjonat. Mimo to ruszyliśmy jeszcze czegoś poszukać . Było nas czworo , my z Iwonka mówiąc o hotelu często mamy na myśli porządny pensjonat . Nie musiał być od razu Hiltonem. Jak to ze mną już jest niemal wymusiłem wizytę u gospodarza . Cena przystępna , warunki ok. . Nie było klimy i telewizora ale to było mi najmniej potrzebne. Za to było w piwnicy tego domu coś o czym dopiero w nocy miałem się przekonać. Po , krótkich negocjacjach wylądowaliśmy w małym apartamencie o dwóch pokojach ze wspólna łazienką . Do dyspozycji była duża kuchnia i nieduży taras.
Z niego ciekawy widok na dachy domów kryte dachówką i towarzystwo węgierskiej pary boćków.
Po doprowadzeniu się do „ ludzi ” wybraliśmy się na spacer po starej części Tokaju. Pierwszych gości pijących tokaj , spotkaliśmy jeszcze w naszym pensjonacie. Zamierzałem zaatakować jakąś winiarnię albo dwie. Nic z tego. Przeszliśmy się starą elegancką uliczką w stronę małego rynku . Na rynku piękna piętrowa malutka kamieniczka z wiele mówiącym napisem G……. , i wejście do piwnic Rakoczego, przed nimi figurka Bachusa albo jakiegoś innego pijaka. Co ciekawe w butach , kamizelce ale bez majtek, za to „ juwenaliami ” na wierzchu .
Dalej kościół otoczony wielkimi, przepięknie kwitnącymi drzewami ozdobnych śliw i wiśni.
Na środku rynku posąg …Gościa, dalej bank w starej kamienicy .
Przeszliśmy jeszcze kawałek ładną uliczką i stwierdziliśmy , że prawie wszystko tu już jest zamknięte.
Wróciliśmy tą samą drogą przez rynek .
Po drodze stałdrogowskaz pokazujący odległości i kierunki do różnych miejsc na Węgrzech , a także drogę do domu.
Chciałbym taką wracać ale na razie głodni szukaliśmy miejsca gdzie można byłoby coś zjeść i trochę się rozkręcić.
Kręciliśmy się w tę i spowrotem patrząc jak zamykane są ostatnie winiarnie i restauracyjki . Dramat jakiś z tymi Węgrami , kolejny raz , nie wiem już który tam jesteśmy i zawsze mamy ten sam problem. Wyczytałem gdzieś , że to normalne i że u nich takie zwyczaje.
Pozwolę sobie zacytować znanego podróznika „… chlanko na Węgrzech o świcie to żaden problem. Gdy jesteś na prowincji, możesz mieć kłopot ze znalezieniem czegoś otwartego wieczorem ale już od szóstej rano wyszynk działa niemal w każdej wiosce. I w każdym tłok panuje wielki, bo Madziarzy przed pracą muszą sobie huknąć kilka deci wina lub też palinkę. To taki narodowy obyczaj. Parę razy spotykałem Węgrów w sytuacjach wakacyjnych i gdy proponowałem im wieczorem kielicha, przeważnie odmawiali, kładli się wcześnie spać, po czym zrywali się o poranku i dzień rozpoczynali od palinki. Było mi niezwykle trudno się do nich przyłączyć , gdyż pić o brzasku oczywiście mogę ale tylko w formie kontynuacji. Wstać i od razu po myciu zębów przyjąć setę śliwowicy, gruszkowscy, czereśniowicy, morelowicy, a nawet destylatu winogronowego jest zbyt wielkim wyzwaniem dla mych trzewi, nawet gdy ktoś mi tłumaczy, że to doskonałe zabija robaki i w ogóle wszystkie pasożyty, podstępnie gnieżdżące się w organizmie………
W końcu weszliśmy do restauracji , chyba już ostatniej otwartej. Menu proste Gulaszowa + wino . Późno już było , towarzystwo zmęczone chciało do domu. Rozczarowany poczłapałem za nimi .
Nasz pensjonat ładnie oswietlony , schodki , taras , stoliki dla gości.
Na szczęście jak już wspominałem w naszym pensjonacie gospodarz miał własną winiarnię z dużą salą dla smakoszy. Na półkach i chłodni trzymał całą gamą własnych wyrobów. Tokaje wszelkiego rodzaju. Różne smaki , Tokaje lekko wytrawne, mniej lub bardziej słodkie. Pyszne. Ku mojemu rozczarowaniu i niedowierzaniu towarzystwo zabrało się od razu na górę nie zatrzymując się nawet w okolicach wejścia do piwnicy . Na szczęście ( dla mnie ) bardzo rzadko ulegam wpływowi osób trzecich tym bardziej biorąc pod uwagę moje wcześniejsze nastawienie dotyczącej sposobu spędzania wieczorów właśnie tu w Tokaju. Z przyjemnością, samotnie ruszyłem do piwnicy mijając po drodze trzy drewniane stoły pełne ludzi , którzy właśnie tu postanowili się tego wieczoru napić.
Po wejściu do środka od razu zostałem przywitany przez przemiłą małżonkę gospodarza lampką złocistego tokaju. W sali obok cała wycieczka. Sporo młodzieży. Zasiadłem między nimi i pomalutku zacząłem sobie dogadzać . Pani, tym razem już za drobną opłatą uzupełniała mój kieliszek coraz to innymi rodzajami tokaju. Po pewnym czasie miałem już niezłe rozeznanie. Wybrałem półsłodki tokaj …………… . Z czasem towarzystwo zaczęło opuszczać piwnicę . Chyba tylko młodości można przypisać ich tak długi pobyt w tymże miejscu. Głupio było mi tak samemu siedzieć wiec po dopiciu kolejnej lampki wybrałem się na zewnątrz. Tam po kilkunastu minutach też zrobiło się pusto . Rozochocony i niedopity postanowiłem kontynuować biesiadę w samotności. Zakupiłem u gospodarza dwie butle schłodzonego, półsłodkiego tokaju i w radosnym nastroju udałem się na nasz taras, gdzie w spokoju opróżniłem jedną z butelek. Jak zwykle mój organizm na wino zareagował odwrotnie niż większości moich znajomych i małżonki. Białe wino ,a już tokaj w szczególności, nie powoduje u mnie senności , wywołuje natychmiast ogromne pragnienie , które trzeba natychmiast ugasić J . Otworzyłem więc kolejną buteleczkę i rozparty w fotelu , słuchając muzyczki podziwiałem wschodzący nad czerwonymi dachami Tokaju księżyc . Zacząłem nawet robić nocne zdjęcia ale z miernym skutkiem. Niewzruszony niepowodzeniem dopiłem winko. Zostawiłem jednak jakąś ¼ aby na rano zostawić smaczek dla Iwonki po czym udałem się na spoczynek. Nawet nie byłem specjalnie wcięty 🙂 .
O dziwo obudziliśmy się we dwoje wcześnie rano i to sporo przed naszymi znajomymi. Pomysł z zostawieniem resztki tokaju na rano sprawdził się . Pani Iwonka rozpoczęła degustację jeszcze w łóżku. Miałem nosa i smaka. To było to , właśnie ten smak . Usłyszałem , że pyszne. Wiedziałem . Przecież wyżłopałem tego w nocy prawie trzy butle nie licząc innych próbek.
Rzuciłem okiem na krajobraz przez iluminator
i zaczałem zajmowac sie latającymi sasiadami.
Po kąpielach panie wybrały się po zakupy, sam już nie pamiętam może tylko jedna pani. Nie byłbym sobą jak bym później sam jeszcze raz nie poszedł. Okazało się że na samym rynku zakamuflowany jest duży Szpar, wielkością, wyposażeniem i zaopatrzeniem odpowiadający wielkości tej mieścinki . Ale generalnie wszystko co niezbędne w nim było . Nawet kefir.
Najpierw na tarasie zjedliśmy bardzo ładne węgierskie śniadanko przygotowane przez nasze panie. Były węgierskie kiełbaski , taka też papryka w różnych odmianach i o różnej mocy. Ustaliliśmy , że pojeździmy dzisiaj po okolicy.
W planach był zamek w Satoraljaujhely i jakieś nieznane ale podobno bardzo atrakcyjne wieże już po słowackiej stronie. Również na Słowacji zamek „Sreda nad Bodrogom” (Bodrogszerdahely) i zamek Borsa również nad Bodrogiem . Wszystko jednak w najbliższej okolicy, góra 50 km. Zanim jednak ruszyliśmy do Satoraljaujhely podjechaliśmy do jednego z małych domków na wzgórzu za kościołem . Dwa lata temu , właściciel tegoż domku zaprosił nas do siebie, do kamiennej sutereny tak po prostu z ulicy na degustację własnego tokaju. Po degustacji i zakupie pięciu litrów złotego tokaju w różnych odmianach zostaliśmy ku naszemu zaskoczeniu zaproszeni do piwnic – korytarzy w których złożone były pełne beczki leżakującego tokaju. W czasie tych atrakcji zrobiłem kilka zdjęć, z których kilka postanowiliśmy teraz temu miłemu starszemu panu podarować. Tym bardziej , że na obydwu był w towarzystwie małżonki. Niestety , furtka była zamknięta. Powolutku , przemykając przy kościele, przez rynek , oczywiście ignorując zakaz ruchu wjechaliśmy w jedną z uliczek odchodzących od rynku. Po kilkudziesięciu metrach zauważyliśmy malutki sklepik z różnymi winami i wywieszoną Polską flagą.
Z ciekawością wchodzimy z kolegą do środka . Istnieje szansa, że w środku ktoś mówi po polsku. Zaczynam nieśmiało , na co gość odpowiada pewnie po polsku. Po chwili jednak brakuje słów i …. przechodzimy na angielski. Tu już mój kolego może poszaleć . Ja się wycofuję , dużo rozumiem jak inni rozmawiają ze sobą jednak sam nie bardzo mam odwagę coś dać z siebie, tym bardziej jak ktoś obok nawija z taka swobodą jakby pół życia spędził w knajpach Londynu. Ku naszemu zaskoczeniu kolega Węgier również doskonale włada tym językiem i już po chwili panowie swobodnie sobie konwersują. Dowiedzieliśmy się dlaczego tak w Tokaju pusto, dlaczego knajpy tak wcześnie zamykane jeśli w ogóle otwarte, dlaczego tak mało jest turystów . Odpytaliśmy się gdzie możemy coś ciekawego w okolicy zobaczyć . OPan wręczył nam mapkę okolicy i wysłał do Saros patok i dalej… Umówiliśmy się na degustację po czym ruszyliśmy wzdłuż Bodrogu.
Ujechaliśmy kilkanaście kilometrów i naszym oczom ukazała się nizina cała zalana wodą aż po horyzont.
Prawdziwa powódź , Bodrog wylał na okoliczne łąki . Niełatwo to opisać . Zrobiliśmy kilka fotek i ruszyliśmy dalej.
Po drodze niebywały widok . Ogromna kupa gnoju i trabancina. Ciekawe czy wywoził , czy właśnie przywoził to g…. na to pole. Sama radość 🙂 Ale żeby trabantem ???????
Po kilkunastu minutach wjechaliśmy do Sarospatok. Wiedzieliśmy , że jest tu zamek i jakaś katedra. Miasteczko nieduże. Od razu wpadamy na polską wycieczkę . Pakują się już do autokaru. Pytam w ostatniej chwili co tu jest , co widzieli i gdzie mamy iść . Towarzystwo moherowo – piwne , wiele się nie dowiedziałem, tylko , że jest kościół i katedra i jeszcze jakaś czerwona wieża w zamku. Ruszyliśmy przez spory park . minęliśmy jakieś ruiny , pomnik króla na koniu , pewnie Rakoczego i przed nami ukazała się zamkowa brama.
Zamek położony nad samym Bodrogiem, z tych późniejszych w bardzo dobrym stanie. Co prawda dookoła stare mury ale o wiele starsze , przynajmniej tak się wydaje. W środku dziedziniec i ładne zabudowania połączone z główną częścią zamku .
Wysoka prostokątna budowla zwieńczona basztami , z oknami strzelniczymi , przejściami, wyżej nawet okna??? Okazuje się , że wstęp płatny i wchodzi się tylko z przewodnikiem, i to co jakiś czas .
W bramie kasa , sklepik z pamiatkami i wielka mapa z położeniem okolicznych zamków.
Posuwam z koleżanką po bileciki , te są po 900 Ft . Proszę o cztery . Pani, po dłuższej chwili liczenia i zastanawiania się podaje mi kwotę 1800 ft. Sugeruję jej , że to jednak będzie 3600.- . Ta z niedowierzaniem chwyta za …….. kalkulator i po długim liczeniu z uśmiechem stwierdza , że mam chyba rację . Daję jej 5000.- i czekam na resztę, a ta znowu kalkulator i liczy . Mocno rozbawieni całą tą sytuacją czekamy na wyniki. Po chwili, nieco zniecierpliwiony, jednak bez żadnej złości , zabieram pani banknot i pakuję w garść równe 3600.- po czym zabieram bilety i wychodzimy . Pani zdumiona ale z ulgą i uśmiechem odprowadza nas wzrokiem. Śmiesznie wyszło , żeby jakaś starowinka ale gdzie tam maksymalnie 30 tka.
Wchodzimy powrotem na dziedziniec gdzie przewodniczka czeka już z kolejną grupą. Wchodzą , a tu Iwonki nie ma . No i klops . Szukamy jej wszędzie a tu nic. Drzwi już zamknięte. No cóż chyba pójdziemy z kolejna grupą. Nagle pojawia się Iwonka. Pani o dziwo wpuszcza nas jeszcze i każe dogonić grupę , sama zamykając za nami wielkim kluczem drewniane drzwi.
Chodzimy po różnych komnatach , o robieniu zdjęć nie ma oczywiście mowy. Nie lubię i jakoś nie rozumiem tego przepisu. O ile w kościołach ma to jakieś uzasadnienie , mam na myśli szacunek dla cudzej religii , czy uszanowanie miejsca dla kogoś uważanego za święte, jednak jeśli chodzi o zamki to łamię ten zakaz nagminnie. Żeby chociaż można było kupić pocztówki czy fotografie w kancelarii czy zamkowym sklepiku. Oczywiście robię fotki z tzw. przyczajki, najczęściej Iphonem bo aparat strasznie hałasuje. Pani przewodniczka od razu nakrywa mnie na wykroczeniu, muszę się zakonspirować. Dalej jakoś leci :). Może nie są doskonałe ale zawsze to jakaś pamiątka.
Zwiedzamy różne , komnaty , kapliczki i miejsca codziennego użytku.
Wchodzimy na piętro gdzie znajduje się wielka sala , w której władca przyjmował gości . Stoi też tron i jakieś mównice do tego obrazy i inne ozdoby. Było nas w niej około dwudziestu osób. Przewodniczka ładnie opowiadała o czymś po węgiersku , staliśmy my zasłuchani jak wszyscy . W pewnym momencie zaczęła coś mówić o akustyce tego miejsca i to już łatwo było zrozumieć . Nagle. Kilka osób zaczęło po cichutku śpiewać . Na początku z wolna , nieśmiało ale z czasem gdy już rozśpiewało się całe towarzystwo mieliśmy okazję poznać kilka węgierskich pieśni i docenić niebywałą akustykę tego miejsca. Wszyscy śpiewali po cichu , a każdego było słychać głośno i wyraźnie. Śpiew niósł się po suficie i całym wnętrzu pomieszczenia, jakby płynął. Węgierskie pieśni brzmiały pięknie, staliśmy jak zauroczeni.
Po drodze mijamy zamkową kaplicę.
Kawałek dalej sale całe wyłozone ręcznie malowaną terakotą , w nich piece kaflowe i stare meble.
Po obejrzeniu kilku innych sal skierowaliśmy się krętymi schodkami na samą górę zamku, na mury. Przed nami ukazał się wielki kwadratowy plac, dookoła niego mury . Na każdym prawie rogu baszta.
Z murów piękny widok na okolicę
Z jednej strony bulwar zamkowy nad Bodrogiem, za nim jego rozlewiska, meandry i nizina aż po horyzont.
Z drugiej widok na miasteczko z czerwonymi dachami, a w oddali i górki ( bo nie góry 🙂 Słowacji.
Z trzeciej widok na park, miasteczko, za nim pola i winnice na pagórkach
Z czwartej wspaniały widok na nizinę , wijącą się rzekę i samotną górę Tokaj na horyzoncie.
Pooglądaliśmy trochę , zrobiliśmy kilka wspólnych pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy w dół. Krętymi schodami powoli wróciliśmy do wielkiej sali. Pani przewodniczka zaprowadziła nas jeszcze do części obronnej , z ciemnymi korytarzami , strzelnicami.
Po czym zeszliśmy jeszcze niżej gdzie białym korytarzem doszliśmy do mocno przeszklonej, bardzo bogato wyposażonej sali
Były tam biurka , biblioteka , cenne obrazy , stare meble . Wszystko bardzo stare.
Do tego wspaniała mozaika na podłodze.
Dalej już było wyjście na dziedziniec i …tyle. Zadowoleni ruszyliśmy na spacer dookoła zamku i nad rzekę .
Zamek z zewnątrz w świetnym stanie . nagle w miejscu po dawnej fosie zauważyliśmy Pawie. Ku radości wycieczkowiczów Pan Paw miał akurat chęć przypodobania się Pani Pawicy prezentując swój wyjątkowo barwny ogon. Pani Pawica pozostała jednak w głębi na co Pan Paw zwrócił się do niej przodem , odwracając się tym samym do nas tą mniej kolorową stroną . Przyznam , nie znałem Pana z tej strony 🙂
Trochę już głodni ruszyliśmy w stronę katedry. Po drodze napotkaliśmy sklepiki z pamiątkami i pseudo barek , z różnym pseudo jedzeniem. Towarzystwo wyraziło jedna zainteresowanie. Ja, jak zwykle uznałem to miejsce i papu jako niegodne mojego podniebienia i stanowczo odmówiłem chęci posilenia się w tymże barku. Nie odmówiłem sobie jednak w tym samym barku przyjęcia dwóch działek miejscowej morelowej palinki , po spożyciu , której ruszyliśmy ścieżką nad rzekę gdzie w całej okazałości mozna było obejrzeć mury obronne a także zwyczjnie odpocząc naławeczkach.
Posiedzieliśmy tam trochę na słoneczku , po czym ruszyliśmy na poszukiwanie jakiej konkretnej restauracji , z prawdziwym węgierskim jedzeniem.
Po drodze trafiliśmy na ładna winiarnię , niestety zamkniętą.
Po kilkuset metrach stanęliśmy przed ładną żółtą kamieniczką , w której była całkiem przyzwoita restauracja.
Poszedłem na przeszpiegi i rzucić okiem co tu dają. Lokal typowy jakich mnóstwo w Niemczech , Austrii na Węgrzech . Najpierw brama , za nią mniejsze lub większe ukwiecone podwórko pełne stolików, za nim restauracja w, tym przypadku na piętrze. Schludnie, czyściutko. Zaprosiłem naszych na piętro , które właśnie opuszczała jakaś nieduża wycieczka. Towarzystwo spojrzało i zaakceptowało , zresztą głodni już byliśmy mocno. Duchota była straszna , więc postanowiliśmy zjeść na powietrzu. Obsługiwał nas kelner , starszy już pan ale widać , że znał się na rzeczy . Nie jakaś wrogo nastawiona panna w różowych stringach i takiej też kusej spódniczce. Jedzonko było pycha , a każdy miał co innego. Kelnerowi pomagała jakaś dziewczynka , była tak przestraszona , że nie bardzo wiedziała co się dookoła niej dzieje. Śmiać się nam chciało taka to była pierdoła.
Po obiadku żwawo ruszyliśmy w stronę Tokaju bo czas leciał jak szalony i mogliśmy nie zdążyć do piwnic Rakoczego a była niedziela . W poniedziałki muzea niestety nieczynne
Wcześniej , przy wjeździe do Sorospatok mignęła mi jakaś dziwna tablica z nazwa miejscowości , myślałem z początku , ze mi się coś przywidziałom, bo i oczy już nie te ale w powrotnej drodze postanowiłem to sprawdzić . I proszę jest . Co to za alfabet ? jakieś hieroglify, nie mamy pojęcia ale później jeszcze wielu miasteczkach natkniemy się na takie znaki. Na każdym co innego napisane w tym dziwnym , nieznanym języku. Ciekawe co to za idea ?
Zaraz potem trafiamy na wielka przydrożna bekę reklamę tutejszej winnicy.
Zostawiliśmy resztę planów na przyszłość i drogą wzdłuż winnic pojechaliśmy do Tokaju mijając po drodze różne butle na polach
Zaraz przed samym wejściem do piwnic stał wspominany przeze mnie wcześniej drogowskaz, na nim kierunki i odległości ale ta jedna strzałka w prawo wskazuje lekko skomplikowaną drogę do domu.
Niemalże w ostatniej chwili wpadliśmy do piwnic.
Miejsce przepiękne, aż takiego widoku sie nie spodziewałem.
Pani przewodniczka oprowadziła nas podziemnymi korytarzami po piwnicach gdzie leżakował w beczkach a gdzie indziej w butelkach tokaj, cały czas opopowiadając przy tym historię rejonu, samego miasta Tokaj , wina i technologii jego wyrobu.
W tunelach wisiał w powietrzu znajomy zapach stęchlizny i rosły niesamowite grzybki na beczkach.
Następnie zasiedliśmy w przepięknej, ogromnej, oświetlonej sali. Pełnej beczek. Z wielką prasą do wyciskania wina z owoców. Z ławami i kilkudziesięciometrowym osobno oświetlonym stołem. Po chwili zaczęła się degustacja. Pani przewodnik postawiła przed nami sześć , może siedem butelek różnych odmian ego tokaju i śmierdzący ale pyszny żółty serek do łamania smaku. Jechaliśmy od lekko wytrawnego aż do bardzo słodkiego gdyż taka jest tradycja i tak powinno się smakować ten trunek. Była woda do płukania ust i spluwaczka, żeby móc dokładnie bez domieszek ocenić kolejny smak. Dla mnie starego pijusa, zupełnie niepotrzebne gadżety. Doskonale wyczuwałem różnice między kolejnymi kieliszkami bez obawy urąbania się na miejscu. Najchętniej waliłbym po całym pucharze dla lepszego ich utrwalenia w pamięci ale nie wypadało. Inni ledwo mocząc języki w kieliszkach ze znawstwem kiwali głowami robiąc takie ach, och. Widać tak trzeba.
Poznaliśmy rodzaj szczepu winogron z którego ten trunek powstaje i herb tej winnicy.
Pani przeprawadziła nas jeszcze po kilku korytarzach pełnych beczek i skirowała nas do wyjścia .
Po degustacji zakupiliśmy jak zawsze butelczynę i skierowaliśmy się do sklepiku naszego węgierskiego przyjaciela.
Znowu prawie wszystko dookoła było zamknięte. Nasz kolega był jednak w środku i otworzyłnam swój przybytek zapraszając do środka. Przepraszał , że nie ma warunków , że ciasno, że normalnie jest nieczynne i nie przyjmuje gości. i tak też tam było. Mały stoliczek dwa stare fotele , jedno krzesło, kontuar starego baru , trochę polskich gadżetów na ścianach , jakieś certyfikaty, dyplomy, a po przeciwnej stronie całościenna gablota wypełniona butelkami różnorakiego tokaju. Posadził nasze panie w fotelach i zaczęła się degustacja . Najpierw te bardziej wytrawne , później coraz słodsze. Cały czas ciekawie opowiadał historię swojego życia , Tokaju, węgierskiej gospodarki, swojego biznesu w Polsce co raz napełniając nasze kielichy. Przed każdą próbą dokładnie opisywał zalety , smak i sposób wyrabianie tego akutat trunku. Do czego się go podaje i na jakie okazje jest najlepszy.
W ten miły sposób minęło nie wiadomo kiedy ze dwie godziny. Od czasu do czasu dzwoniła chyba jego żona ale coś jej tłumaczył po węgiersku i chyba nie było problemu.
Przy okazji , poznaliśmy przyczynę zamykania wcześnie restauracji i powolnej degradacji tego pięknego miasteczka. Otóż niemal wszyscy młodzi wyjechali do dużych miast. Starsi ani nie maja siły , ani zdrowia żeby produkować dużo wina i jeszcze siedzieć w knajpach po nocach . Dlatego knajpy pozamykane. Z tego powodu klientów jest mniej i wszystko wraca do punktu wyjścia . Knajpy zamknięte bo mało klientów , a klientów mało bo knajpy zamknięte. Błędne koło. Paranoja jakaś. Z braku dochodów miasteczko odrobinę zaniedbane ale nie można powiedzieć , że popada w ruinę . Dalej jest piękne ale …. tylko faktycznie jakieś takie puste.
Pod koniec naszej degustacji zaczęło się zbieranie zamówień . Część wina elegancko zapakowana . Część hurtowo od razu w dwulitrowe plastikowe butle, opatrzone jednak oryginalną etykietą producenta i akcyzą. I słusznie . Na cholerę mi podawać do stołu w ogrodzie dziesięć szklanych butli jak mogę to ogarnąć w dwóch trzech . Napój niespecjalnie mocny, słodkawy, lekko wchodzi nawet w dużych ilościach , po co więc się niepotrzebnie certolić. Jeszcze przed końcem degustacji, Piotr , bo tak miał na imię , podlał nam Tokaj z mniejszej niż zwykle od normalnej butelki . Wyglądał jak Palinka , prawie przeźroczysty, w białym szkle. A w smaku , no ….. to było to , absolutna rewelacja . Po prostu cudo, idealny do deserów , niebo w gębie. Jako , że nasze zamówienie szło w kartony więc zaproponowaliśmy , że odbierzemy wszystko następnego dnia. Gość też nie wszystko miał w takich ilościach u siebie . Oczywiście poza normalnym zestawem , zapasem , że tak to ujmę natychmiast zażyczyliśmy sobie karton tego super smacznego. Pan od razu ostudził nasze zapędy przypominając , że buteleczka tego rarytasu jest dwu , a nawet trzykrotnie droższa od normalnej. Mimo to zamówiliśmy kilka. Pożegnaliśmy się , zrobiłem jeszcze fotkę ptasich gniazd na gzymsie sąsiedniego domku i ruszyliśmy główna uliczką przez cały stary Tokaj na jego drugi koniec.
Po kilkunastu minutach byliśmy z drugiego strony. Degustacja degustacją , a jeść się chciało , oczywiście wszystko już zamknięte tylko ta buda z Langoszami, chyba była całodobowa
Wg mnie żarcie było tam paskudne ale towarzystwo zżarło jakieś Hotdogoki . Langosze nie miały tym razem wzięcia. Zaraz obok był nasz pensjonat z piwnicą pełną wina. Na to czekałem , tam właśnie chciałem spędzić wieczór. Dochodzimy do bramy, cisza. Zaglądamy do piwnicy , zamknięte . No nie. Tragedia. Co tu robić ? a godzina młoda. Choć reszta przyjęła to wręcz z ulgą ja byłem mocno rozczarowany, wręcz zawiedziony. Taaaakie plany . Druga noc w Tokaju, a tu z imprezowania dupa. Nie tak sobie to wyobrażałem. Na szczęście miałem butelkę brandy i sporo tokaju. Rozstawiłem komputerek , zgrałem zdjęcia. Wypiłem koniak, wypiłem brandy i z dobrze poprawionym krążeniem udałem się lulu.
Rano obudziły nas …… bociany. Były prawie wszędzie , na dachach , kominach . Nasze choć gniazdo miały zaraz obok okna naszych znajomych po drugiej stronie dachu to lądując śmigały z rozpostartymi już skrzydłami nad naszym dachowym oknem . Fantastyczny widok. Zrobiłem im kilka fotek z kolegi pokoju. Pani bocianowa ze spokojem czekała na pana bociana , nie specjalnie zwracając na mnie uwagę , przysiadła sobie i…. koniec.
Po śniadaniu ruszyliśmy jeszcze raz do domu naszego starszego pana podziwiając po drodze kolorowo kwitnące dookoła kościoła śliwy i wiśnie . Niestety , nadal nikogo nie było. Szkoda. Wróciliśmy więc do naszej gospodyni aby odpytać ją jak nazywa się Pan goszczący nas wcześniej w swoich piwnicach. Widząc zdjęcie uśmiechnęła się i odpowiedziała Lajosz ??? , że go zna i że przekaże mu naszą fotografię. Zadowoleni zaczęliśmy się pakować . Po chwili dokonaliśmy bardzo ważnych zakupów w piwnicy naszego domu.Mój wcześniej sprawdzony tokaj zrobił furorę .
Zajrzałem jeszcze raz na sale gdzie tak miło mi sie popijało.
Po krótkim pożegnaniu pojechaliśmy odebrać nasze zamówienie robić po drodze zdjęcia kwitnącym drzewom otaczającym kościół.
.. U Piotra wszystko czekało przygotowane. Uregulowaliśmy rachunki i rozstając się już zaczęliśmy się spontanicznie obdarowywać . Piotr powiedział , że polskie piwo to jest piwo i zaczęło się . Wygrzebałem ku jego zaskoczeniu kilka puszek Leszka , po chwili Sławek też coś wysupłał. Za chwilę znalazłem kolejnego. Miło było patrzeć na zadowoloną minę bratanka. Coś w tym jest , nie rozumiemy się z nimi ale wyjątkowo lubimy. Rzut oka na ładny domek z naprzeciwka i ruszyliśmy w drogę prezejeżdząjąc jeszcze obok tokajskiej synagogi.
Próbowaliśmy jeszcze wjechac na samą górę Tokaj
ale nie znaleźliśmy własciwej drogi i po objechaniu jej dookoła skręciliśmy w stronę Nyiregyhazy
Cd Część 3