Część 7
Z Monemvasii przez Korynt , Melnik i Rilę
>> do domu 🙂
Objeżdżamy zatokę, po drugiej stronie ładny widok na skałę Monemvasii.
Po dwudziestu kilometrach dojeżdżamy do Gerakas . Malutka zatoczka, z równie małym portem po środku lądu połączona przesmykiem niczym fiord z resztą morza. Niby nic wielkiego ale ciekawe, odludne miejsce.
Dalej powinniśmy jechać wzdłuż wybrzeża aż do Leonidio i dalej. Niestety przed nami masyw nie do przebycia od zachodu aż do samej wody na wschodzie. Wg mapy też trzeba to objechać wracając do Maloi przez które wczoraj jechaliśmy w tę stronę. Dalej droga prowadzi dookoła ( tak nam się wydaje ) , kilku wielkich gór . Nagle jakiś mały znak i wąska droga w stronę niezbyt odległego morza . Na nim Agios coś tam J itd. No co ? Jedziemy. Wiła się przez jakieś 5 km co raz zbliżając się do wysokich nadmorskich skał to oddalając się od morza. Żar z nieba , znów jak w piekle . Zatrzymujemy się . Nagle z za skał tuż nad urwiskiem przelatują na bardzo małej wysokości dwa myśliwce . Świetny widok tym bardziej , że jesteśmy wysoko, niemal na krawędzi skalnego urwiska więc widzimy je na wprost tuz przed sobą . Fajnie , aż ciarki przeszły, straszna siła . Przeglądamy lornetką okolicę i horyzont wyszukując kolejnych samolotów. Daleko w morzu widać dwie wysepki . Porównujemy to z mapą , wszystko się zgadza to Mirtoo Pelagos – Velopoula i Nisis Karavia. Patrząc przez lornetkę wydają sie niezamieszkane. Na pierwszej chyba jednak coś jest, druga to same skały. Jedna oddalona o 30 druga 50 km ale widoczne. To juz prawie Cyklady ale do nich już bardzo daleko.
W Dookoła żywej duszy. Nagle z za zakrętu wyjeżdża na nas mały samochodzik a w nim …trzy siostry zakonne. Niemożliwe żeby tędy jeździło cokolwiek przynajmniej raz na tydzień , a jednak. W oddali nad brzegiem morza zawieszony nad urwiskiem żeński klasztor, niestety nie jest do zwiedzania.
Po jakimś czasie wracamy na główna drogę i mijając zapomniane przez Boga wioski kierujemy się do Maloi. W życiu bym nie powiedział , że będę musiał wjechać aż na same szczyty gór które nas otaczały. Ale tak się stało. Na górze niespodzianka , najpierw na samej górze stare murowane wiatraki
Teraz kilkukilometrowym łagodnym zjazdem wzdłuż góry aż do drogi , którą już jechaliśmy do Monemvasii. Koniec gazu, trzeba szukać. Zatrzymuję się na stacji benzynowej w celu dolania benzyny i zasięgnięcia języka odnośnie LPG. Nagle przyciska nas do ziemi huk przelatującego nisko F 16 . Nawet Iwonka powiedziała , ze to już było coś, nie jakaś tam popierdółka.
Nagle jest jakaś stacyjka bez gazu ale przy niej nowy , kolorowy drogowskaz w kształcie strzałki skierowanej w prawo, a na nim LPG ( Gaz ) 3000m . Ze dwadzieścia metrów dalej faktycznie asfaltowa droga w prawo. Poparte to wszystko Znakiem Agios Ioanis 3 km. Skręcamy. Droga prowadzi do wspomnianego miasteczka . Dookoła same drzewa pomarańczowe w ogromnej ilości . Zrywam kilka nie wysiadając z Maździ . Pachną zupełnie jak ….prawdziwe pomarańcze J
Wreszcie dojeżdżam do miasteczka , pusto , nikt nie chodzi po ulicach . Zawsze zapominam , że o tej porze w Grecji i Bułgarii po ulicach chodzą tylko Polacy i jaszczurki. Jest stacja, nie ma gazu, do tego zamknięta , W mordę , sjesta . Trafiam wreszcie jakiegoś tubylca. Mówi, żeby wrócić na główną drogę i jechać stronę Monemvasii . Zaraz odwiozą mnie do Tworek J, do głównej drogi 2 km skręcam w prawo i po kilometrze Iwonka krzyczy żebym zawrócił bo coś było. Faktycznie coś jest. Wielki wyasfaltowany pusty plac,
po środku na nim spory przeszklony budynek , coś na kształt salonu samochodowego. W samym rogu w sporym oddaleniu , pod eleganckim daszkiem stoi ….nowiutki dystrybutor z gazem . Padnę zaraz . Po pierwsze z moich informacji wynika , że na Peloponezie jest tylko jedna stacja LPG w Patrze. Nawet wiem gdzie . Z Iwonki , że aż trzy ale tylko w większych miastach. A tu proszę , do głowy nam nie przyszło , że to jest tu, mimo , że już trzeci raz tędy jechaliśmy w ciągu dwóch dni. Tankujemy i do Leonidios . Na początek wybieram drogę podrzędną ale krótszą , gdyż jest jeszcze przed górami. Dzięki temu błąkamy się trochę po wioskach widząc zupełnie nieplanowane ciekawe rzeczy i miejsca bo oznakowanie typowo greckie czyli , że znaki same sobie przeczą . Wreszcie udaje mi się wjechać na właściwą drogę . Z początku łagodnie przeciska się miedzy wzgórzami . Samochód jakby płynął , kołysząc się raz w prawo , raz w lewo. Przed nami kolejna góra do nieba ale droga skręca i dolinkami łagodnie biegnie dalej. Zaraz będziemy nad morzem stwierdzam z ulgą . I tak sobie jedziemy kilkanaście kilometrów. Ni z tego ni z owego znowu wjeżdżamy do wąwozu . Jeszcze nie wiemy co nas czeka. Widoki coraz ciekawsze , góry coraz większe , dno wąwozu coraz bardziej się oddala. No i się zaczęło . Można zgłupieć od tych gór na Peloponezie . Przed nami kolejna przeprawa przez wyjątkowo głęboki i długi wąwóz .
Droga prowadzi od jego dna do czubków gór i tak w kółko . Widoki nie do opisania. Serpentyny , ludzie !!! w Alpach nie ma czegoś takiego , inne góry.
Przed nami Kościół, dookoła niego ogromne platany , w ich cieniu mnóstwo kawiarnianych stolików .
Przed nim starsza pani sprzedaje zioła. Tymianek , oregano i inne powiązane w grube wiechy .Rozcieram odrobinę, zapach niesamowity , to nie to samo co przyprawa z torebki , zapach jest tak intensywny , że ciągnie się za nami jeszcze dobre półgodziny. Greczynka zaprasza nas do sklepiku , a w nim jest wszystko , naprawdę jest i mydło i powidło, są gwoździe , nasiona , młotki , noże , worki , szczotki, proszki do prania, łańcuchy , pocztówki , garnki, słodycze , ciastka , lizaki.
Okazało się również, że Kosmas jest dla Greków bardzo znanym miejscem i kultu , i wypoczynku w tej części Peloponezu. W dalszej części wąwozu powinien być gdzieś monastyr . Po przejechaniu kilkunastu kilometrów , nagle tuz za naszymi plecami w górze ( nie wiem jak Iwonka to zobaczyła , krzyknęła tylko zawracaj ) , przyklejony jakby do ściany, bardzo wysoko, nad przepaścią , praktycznie bez dostępu. klasztor.
Kolejna perełka, taki sam jak w Kalampace ( Meteory). To Moni Elonis. Oglądamy z uznaniem ale nie próbujemy go już zdobywać . Jedno zdjęcie z daleka i dalej w góry. Znowu kręcimy sie niemiłosiernie ale pomału droga sie obniża. Po półgodzinie, między górami widać morze . Na skałach po lewej oczywiście zamek i jakieś okrągłe budowle, pewnie wiatraki ale nie zatrzymujemy się jedziemy prosto do Artros.
Myśleliśmy, że jadąc nad samym morzem odpoczniemy trochę od gór i serpentyn , jednak droga, jakkolwiek urokliwa ( tfu… nienawidzę tego słowa J ) biegnie dokładnie wzdłuż linii brzegowej . Myśleliśmy , że tu troszkę nadrobimy ale skąd . Po drodze mijamy kolejne wiatraki .
W dole od czasu do czasu mijamy małe plaże , farmy krewetek , ryb i innych żyjątek.
Ale najpierw przed nami Cerkiew , niestety zamknięta ale czyściutka i bialutka.
W pobliżu kapliczka nad skarpą.
…wchodzimy do twierdzy .
W sumie nic wielkiego, naprawdę miała szczęście. W miejscowej restauracji pytam o most , którego szukamy . Miejscowi są mocno zdziwieni , słysząc , że coś takiego jest tu w okolicy . Pośmialiśmy się trochę jak zauważyli , że mam większą wiedzę o rejonie od nich samych. Kolejna próba , stacja benzynowa . Jak to w Grecji , w kryzysie , siedzi sobie kilku panów i jak gdyby nigdy nic popija kawkę . Dyskutują głośno jakby byli po OUZO , kto wie ? Na siedmiu, pięciu nie ma zielonego pojęcia o czym mówimy ale jeden coś tam słyszał a kolejny bez problemu mówi ok i tłumaczy mi, że to niedaleko.Teraz uwaga. To takie greckie tłumaczenie . Uwaga 🙂
Bialutkie ściany krużganków, masa zieleni i kolorowych kwiatów. Spokój i cisza . Nikt nas nie przegania, możemy sobie chodzić do woli, jest miejsce na odpoczynek, aż przyjemnie tu pobyć.
Niestety czas nas goni, przed nami jeszcze Napflio , pierwsza stolica Grecji.
Po drodze daję jeszcze klaksonem znać gościom ze stacji benzynowej , że wszystko poszło gładko. Ci dalej popijając kawę na pewno dyskutowali skąd kryzys . Godzina i zbliżam się do Argos, po drugiej stronie zatoki widać już Napflio, jakieś 12 km. Na wprost przed nami na wielkim wzgórzu forteca .
Jest ogromna ale celem jest Napflio, przyjedziemy tu innym razem. Za chwilę zachód słońca , ruch spory, ograniczenie 60 km, a ja gnam jak szalony , żeby zrobić fotkę z zamkiem na wyspie o zachodzie. Co prawda nie wiem gdzie to jest ale jak jest woda to i zamek się znajdzie. Nagle „Gaz”, no szok, nie dosyć , że w ogóle jest, to jeszcze gdzieś kilometr w bok , w plantacje pomarańczy, a słońce tuż , tuż. W Grecji jeśli chodzi o LPG , trzeba bez wahania korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Cztery złote to nie osiem, więc gra warta świeczki . Skręcam, po drodze tory wąskotorówki, niby zarośnięte ale nie takie numery już widzieliśmy i na szczęście przeżyliśmy. Dalej normalka, kozy na drodze, łażą dookoła , a czas ucieka. Jest LPG . No! Teraz raz dwa do miasta. Parkujemy w samym porcie , nic wielkiego, spory ale bez wielkich statków, typowo turystyczny. Przed nami zatoka z zameczkiem, za nią zachodzące słońce i o taki widok nam chodziło, niestety żadnej grobli tu niema to wysepka.
Po przeciwnej stronie kawałek portowego miasta , dalej nad dachami widać wzgórze otoczone murami obronnymi, w nich stare miasto , przynajmniej tak nam się wydaje.
Obok nad całym miastem góruje olbrzymia J a jakże …kolejna twierdza czy forteca, jak kto lubi.
Tuż obok nas jest przystanek kolejki, takiej niby ciuchci na kołach jeżdżącej po mieście. WG mapki pojedzie przez miasteczko, w tym za mury, no to za pół godziny jedziemy. Tymczasem wybraliśmy się na spacer po najbliższej okolicy. Nie oddalając się zbytnio obejrzeliśmy stary deptak, rynek i wyjątkowe wysokie jak na tak wąskie uliczki kolorowe kamienice.
Żadnego starego miasta. Tylko pies nas eskortował przez całą drogę , cud ,że nie zginął bo biegał między samochodami nawet po trzech pasach , chyba wszyscy kierowcy go znali bo inaczej nie miałby szans.
A jeszcze jedno , przysięgam że na skuterze było trzech chłopców i ten Pan 🙂
i te miłe panie 🙂 i dorożka, a raczej powóz.
Żegnamy Napflio
Epidares i Mykeny zostawiamy na przyszłość. Po czym ku radości , naszych znajomych, udaliśmy się prosto do Koryntu. dotarliśmy tam już po pół godzinie. Niestety godzinkę się po nim szukaliśmy zanim wylądowaliśmy w domu Violi i Darka. Przyjęci niemalże z honorami, dostaliśmy swój pokój i zaproszenie na spędzenie razem jakiegoś czasu. Domek wspaniały z widokiem na zatokę, po środku wielka dająca cień oliwka obok wiata czy altana z miejscem do biesiadowania. Przy niej kuchnia, prysznic, palenisko. Fantastycznie urządzone.. J
I zaczęło się , kolacja J Najpierw Wiola szykowała swoje greckie sałatki i inne wynalazki. W tym czasie Darek rozpalał palenisko w równie wspaniałym piecu z wielkim rusztem, nie na jakimś tam g…..ym grillku. Wspaniałe miejsce. Muzyka gra, zimne napoje prosto ze stojącej obok lodówki . Wielkie żarcie, mięso takie , takie , takie , i inne pieczone rzeczy . Sama radość i wino, wino , wino. Tak nam zleciała cała nocka, czyli kolacja ze śniadaniem. Przypadliśmy sobie do gustu ale o tym wiedzieliśmy już po pierwszej nocy na Kerkyrze. Nasi znajomi, jak wcześniej z równie wielkim zapałem namawiali nas na wizytę na Skopolos tak teraz z nie mniejszym nam to odradzali, przedstawili nam wizję dotarcia promami na miejsce jak i sam pobyt w czarnych barwach J i że nie ma co tam jechać , że drogie połączenia, że tak naprawdę to tam nic nie ma. A już najlepiej byłoby jakbyśmy spędzili ten niechybnie stracony czas z nimi J w Koryncie. J Postawiłem warunek, wszystko pięknie ale … w niedalekiej przyszłości Państwo przypilnują terminu kiedy na Skopolos odbywa się festiwal zespołów grających piosenki Abby, po czym odpowiednio wcześnie zawiadamiają nas o tym , my przylatujemy na tydzień do Aten i jedziemy tam razem . No i Skopolos znów stało się atrakcyjne J. Rano wg planów mieliśmy udać się na mało uczęszczaną plażę, na której zwykle spędzają ROMANTYCZNIE czas nasi znajomi.
Popołudnie, czas relaksu.
Siedzieliśmy aż do nocy, wracaliśmy po ciemku.
Po drodze obiecana mi nocna wizyta nad kanałem, tam też ciekawostka inżynieryjna , most zanurzający się na 18 m pod wodę w czasie przepływania statków.
Kilka fotek przepływających statków i oświetlonego kanału jako uzupełnienie zeszłorocznych, dziennych dla odmiany zdjęć . Szkoda tylko , że Pan Marek zapomniał z Warszawy statywu, więc większość nocnych zdjęć nieudana ale robiłem co mogłem .
Droga do Katerini prosta jak to w Grecji :))
W zeszłym roku nie widzieliśmy tu nigdzie ślicznego miasteczka nad morzem z błękitna wodą i dziesiątkami białych łódeczek kotwiczących w małym bialutkim porcie. Taką fotografię Katerini umieścił ktoś w Internecie. Niestety , od początku coś mi nie pasowało , byliśmy tu w przed rokiem wieczorem i nic , byliśmy rano w dzień i też nic. Zarys lądu na mapie też inny. No cóż , wjechaliśmy do sporego nadmorskiego miasteczka i pośród tłumów jakichś beznadziejnie ubranych ludzi dojechałiśmy aż do samego wejścia na plażę. Zaparkowaliśmy obok cerkwi i weszliśmy na molo .
To co zobaczyliśmy to jakaś tragedia , brudna szara plaża . Jeszcze gorsza brudna mętna woda . Wodorosty . Dramat , jak w Bałtyku. Ale to nie koniec.
Pod każdym z nich sklep, przed każdym stragany . Całe ulice pełne totalnej szmiry i badziewia jakiego jeszcze nigdzie wcześniej w takiej ilości nie widzieliśmy. Nasze wyobrażenie o niektórych kurortach w Bułgarii , Grecji , Chorwacji Macedoni , Czarnogóry a nawet Tunezji uległo zmianie na ich korzyść. Dziewięćdziesiąt procent tego sunącego bezładnie tłumu to Rosjanie . Krzykliwi, kobiety zmalowane jak…. no powiedzmy ku…kiełki. Tłum wpadający w zachwyt z byle powodu i kupujący byle g….. . Coś strasznego. W życiu nie widzieliśmy gorszego miejsca na spędzenie urlopu. Jeżeli ktoś leci do Grecji i ląduje w tych okolicach na wczasach i jeszcze mu się tu podoba to musi być niespełna rozumu, albo być desperatem, który jest gdziekolwiek poza miejscem zamieszkania po raz pierwszy. Każda nawet najbardziej zapyziała wioska nad naszym morzem jest prawdziwym kurortem w porównaniu z tym co tu zobaczyliśmy. Iwonka mocno zniesmaczona Koszmar. Uciekamy stąd. Mijam jeszcze coś takiego,
Robimy ostatnie zakupy, w tym wielki pięciolitrowy baniak oliwy
i już po chwili jesteśmy w Bułgarii.
Teraz dwadzieścia kilometrów wąską górzystą drogą do Melnika . Dookoła straszą groźne cienie wąwozów.
Melnik to mała górska wioska słynąca z produkcji wyśmienitych win o tej samej nazwie. Płożona po dwóch stronach rzeki , jeśli ta czasem płynie w ogóle płynie J . Śliczna , typowo Bułgarska zabudowa .Co jeden domek to ładniejszy, Niemal w każdym restauracja, bardziej pasowałoby określenie winiarnia. W każdej wina do wyboru do koloru . Na miejscu i na wynos, jak kto sobie życzy. No i wreszcie normalne jedzenie, to właśnie lubię w Bułgarii. Jak zwykle trafiamy na jakieś lokalne święto. Jest kapela, ma nawet swój pojazd .
Lubię te klimaty :))))
Kapela gra, gość śpiewa i wszyscy tańczą. Przednia zabawa.
Ze szczególna przyjemnością ogląda się tańczące razem ze wszystkimi maluchy, starszych panów z dumą i bałkańską werwą pokazujących wszystkim , że dziadki już stare ale jare J Świetnie tańczą młodzi chłopcy , w przeciwieństwie do naszych tancerzy nie wstydzą się ludowych tańców, mało tego dla nich to rodzaj nobilitacji i pokazania się, wino leje się strumieniami, pewnie też i rakija, a oni wszyscy trzeźwi . Dzieciaki ganiają do późnej nocy. W Polsce taka impreza na pewno skończyłaby się mordobiciem , tak chociaż dla podtrzymania tradycji. Podziwiamy bawiące się towarzystwo do późnej nocy i ruszamy przejść się po Melniku.
na kolację wchodzimy do małej, świetnie urządzonej winiarni.
Obsługuje nas właściciel z jeszcze jednym panem, młodszym bratem a może nawet z synem. Na wieść, że jesteśmy Polakami dosiada się do nas i rozmawiamy trochę o naszej podróży, wcześniejszych wypraw do Bułgarii i …sam już nie pamiętam o czym jeszcze, Zarówno jeden jak i drugi pan był po całym dniu pracy, więc byli jak by to ująć ? lekko dziabnięci. Z trwogą patrzyłem jak niósł mi pileszkę. Nareszcie zjedliśmy normalna zupkę, do tego Kawarma z mięskiem wołowym i wieprzowym a nie baranio-kozim J, do tego pięknie podana i wino.
Po udanej kolacji włóczyliśmy się jeszcze po Melniku bo ranek był tuż, tuż.
W jednej z restauracyjek pod ogromnym platanem ludzi mało i gra świetna orkiestra . Jeden donośnie śpiewający gościom prosto w twarz , przy nim głośno grający na trąbce a trzeci na saksofonie . Tak nowocześnie ale po bałkańsku, coś jak u Kusturicy. Głośno i żywiołowo , rewelacja . Pić nie umierać J Do rana zwiedziliśmy całą wioskę,
i pojechaliśmy do Rozenskiego Monastyru . Po drodze wszędzie niespotykanie ukształtowane okoliczne góry , wszystko z beżowego piaskowca.
Na okolicznych krzewach zawieszone wstążki, taki zwyczaj grekokatolików.
Monastyr podobny do innych, jednak ……????????????………………
ale coś tam po cichu z daleka lub „przyczajki” broję.
Mijamy małe wioski, architektura typowa dla starej Bułgarii.
Miejscowi gospodarze, nie każdy jeździ samochodem.
Po drodze gość sprzedający dzwonki. Tu mogliśmy poszaleć . Nasza już i tak duża kolekcja natychmiast wzbogaciła się o kolejny wielki , o matko ! i jaki drogi !!! dzwon pasterski ale za to jak brzmiąąąący. A już mieliśmy dwa z Macedonii.
Teraz już na spokojnie romantyczne J śniadanko w kolejnej restauracji .
Winogrona nad głową, cudo.
Rzut oka na miejsce wczorajszych tańców.
Zakupy wina i drobnych pamiątek . Miód , konfitury , poziomki w miodzie, ozdobna papryka w słojach i butlach przeróżnych kształtów.
Po kilkunastu kilometrach trafiam na coś w rodzaju złomowiska lub muzeum. Ciekawe, stoją tu jeden na drugim zabytkowe samochody. Oglądamy to przez zamkniętą bramę.
Gdy już odjeżdżaliśmy wyszedł do nas właściciel i zaprosił do środka. Dookoła setki różnistych gratów , tony staroci w lepszym i gorszym stanie.
W oddali wspaniała czarna Warszawa pośród innych wiekowych aut i motorów.
Stare radia, patefony, telewizory.
Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, okazało się, że nasz bułgarski przyjaciel jest mocno zakręcony na tym punkcie, zbiera swoje eksponaty od ponad dwudziestu lat, sam za swoje pieniądze . Za wstęp do swego przybytku pieniędzy nie bierze. Prawdziwy pasjonat. Dowiadujemy się jeszcze, że pracował trochę w Polsce. Żegnamy się i dalej do Rilskiego Monastyru. Największy , najbardziej znany , pewnie najładniejszy ze wszystkich monastyrów w tej części Bałkanów.
Również najbardziej skomercjalizowany . W środku przepiękne krużganki, zdobiona cerkiew i wieżyczki z murami. Coś jak u nas Jasna Góra tylko w mniejszej skali.
Jednak brak tu klimatu innych monastyrów , brakuje tej ciszy i miejsca na zadumę, no może w środku w samej cerkwii. Na dziedzińcu dziesiątki turystów, stragany z pamiątkami i dewocjonaliami. Ładnie ale… no cóż , za pieniądze ksiądz się modli…J
Ale nie ma co narzekać , przez ostatnie kilka lat zobaczyliśmy już taką ilość monastyrów i cerkwii, w Rumunii, Bułgarii , Serbii , Chorwacji , Czarnogórze , Bośni , Macedonii i Grecji, że czujemy się uświęcony ponad miarę i na pewno pójdziemy do prawosławnego nieba. To samo dotyczy zamków i twierdz . Jednym słowem uświęceni i utwierdzeni. I tacy ruszamy w dalszą drogę.
Troszkę już ostrożniejsi niż na Korfu ale i tak pakujemy kupę głupot do koszyka.
Czuszkopek to nieznany u nas rodzaj opiekacza do papryki ( czuszki ) coś jak nasz prodiż tylko wąski, powoduje upieczenie papryki bez sosów i tłuszczu , a ponadto łatwe odchodzenie skórki od warzywa i fantastyczny zapach.
Do tego bańka pysznej Lutenicy i zadowoleni ruszamy w stronę granicy.
Jest 17,30 sobota. W niedzielę musimy być w Warszawie. Przed nami jeszcze równo 1,700 km. Pół godziny i granica , droga znowu w ogniu.
No, tego się spodziewałem ale dopiero na kolejnej granicy, korek na kilometr , dookoła wyłącznie samochody z niemieckimi, austriackimi , francuskimi i holenderskimi numerami. Tragedia, dwie godziny w ślimaczym tempie do tego w upale. Turyści z Uni mają swoją bramkę ale nie ma sposobu, żeby do niej dojechać. Celnicy trzepią wszystkich „Niemców” skrupulatnie tylko nas puszczają bez problemu. Przeciskamy się przez doskonale nam znany , piękny przełom Niszawy
i po godzinie wpadamy na autostradę. Próbujemy zahaczyć o jakąś stację , potrzebna toaleta. Niestety to co towarzystwo z Turcji i dalszych wyprawia na stacjach benzynowych woła o pomstę do nieba. Toalety doprowadzone do stanu tragicznego, fetor nie do opisania. Iwonka twierdzi , że w damskich jeszcze gorzej, ewakuujemy się , ledwo zdążyłem wybiec z trudem się powstrzymując. Mamy wyrobione zdanie na temat włączenia Turcji do Unii. Nie ma mowy. Trudno, na kilku kolejnych stacjach to samo. Gnam jak szalony . Maździa jak zwykle, mocno doładowana, zawsze sporo cięższa w drodze powrotnej zasuwa aż miło . Iwonka śpi. O zmierzchu jestem przed Belgradem. Świetnie szło ale się skończyło, kolejna godzinka w korku do punktu opłat. Mocno wkurzony jadę do Suboticy. Cały czas mam w głowie powrót w zeszłym roku, wszystko tak samo, termin ten sam, korki takie same. W zeszłym roku korek do granicy z Węgrami miał ze trzy kilometry ale po godzinie czy dwóch udało mi się na kilometr przed granica zawrócić i pojechać na inne przejście gdzie bez problemu przekroczyliśmy granicę. W tym roku gryzłem się z tym przez ostatnie 100 km , co robić ? którędy jechać ? Autostrada była jednak pusta i pojechałem normalnie. No i za kilka kilometrów wsadziłem się jak w zeszłym roku. Po dwóch godzinkach spędzonych na dwóch pasach autostrady dotarłem do miejsca, którym rok wcześniej zawróciłem. Do tej pory nie rozumiem dlaczego nie powtórzyłem tego manewru, może dlatego, że właśnie w tym miejscu stał radiowóz i ciągle dyscyplinował różnych krzykaczy. Do granicy znak wskazywał 900 m, zaraz droga miała się rozszerzyć na kilka bramek, więc musiało się ruszyć. I to był błąd .Pośród tabunów Mudżahedinów i innych islamistów w samochodach o wszelkich możliwych rejestracjach , wśród setek Turczynek okutanych w błyszczące kolorowe chusty . Te w czarnych i szarych wyglądające jak prawdziwe zakonnice. Po całym dniu w samochodzie, bez żadnej możliwości skorzystania z toalety i , w ogóle wyjścia z samochodu spędziliśmy w tym pierdolniku jeszcze cztery godziny. Sami Niemcy i Holendrzy cholera jasna. Smród , brud i ubóstwo. Koszmar !!!!!!!!!! Problem polegał na tym , że obydwie Serbskie granice są z Unią Europejska , więc samochody wszystkich Mudżahedinów były bardzo szczegółowo sprawdzane pod kątem nielegalnego przewożenia ludzi, tym bardziej, że wszystkie zawalone po wierzch szmatami, gałganami i innym świństwem. Wiele z tych pojazdów to Busy wiozące całe rodziny. . Za kierownicą nieomal każdego kobieta w chuście . Widać panowie jechali z Turcji do Serbii , panie dalej. Za granicą co stacja to kolejny pierdolnik w łazience i rzesze ….śpiących po prostu na trawnikach. U nas też zmiana i po dwóch godzinach Iwonka budzi mnie w Budapeszcie. Po jakimś czasie odwiedzamy w pracy naszą znajomą , Jolę , która poznaliśmy w zeszłym roku , szukając po nocy wulkanizacji. Po godzinie ruszamy do Bratysławy , teraz już idzie szybko . Bratysława , Żylina , później trochę normalną drogą do Cieszyna. Nagle ulga . POLSKA . Zaczyna padać . Anomalia pogodowa ? Nie widzieliśmy deszczu trzy tygodnie tak naprawdę nawet chmurki. Dojeżdżam do Piotrkowa . Co dalej ? 100 km jednym pasem.? nie ma mowy już w zeszłym roku to przerabialiśmy , koszmarnie zmęczony , ledwo trafiałem między pojedyncze słupki. Jadę w lewo do Łodzi . Tu nam się sporo schodzi bo to ostatni weekend wakacji ale dojeżdżamy do Strykowa skąd autostradą już blisko do domu. Jeszcze tylko stówka. Nagle niespodzianka. Znak informujący o ruchu po jednym pasie przez najbliższe 50 km , za nim ogromny szeroki napis na wiadukcie . SZEROKIEJ DROGI ! ŻYCZY DYREKCJA DRÓG KRAJOWYCH . Piękne i śmieszne, prawie jak w Grecji. 🙂