Część 3
Debrecen – Hortobagy – Budapeszt
Teraz wg planu Hortobagy ze swoim Napoleońskim mostem ale najpierw miałabyć Nyiregyhaza ze swoimi Aqua parkami. I innymi termalnymi atrakcjami. Po chwili kolega rzucił coś o Debreczynie i tak już zostało . Śmignęliśmy obok jakichś Pershingów ,
W Nyirehyhazie na skrzyżowaniu zrobiłem zdjęcie policyjnej budki, która wygladała jak chatka Baby Jagi na kurzej stopce.
Przy okazji przeleciałem przez ogrodniczy market szukając bardzo pospolitych na Węgrzech Irysów Variegata , które zdobią tu prawie każdy dom a przede wszystkim teren przed nim . U nas praktycznie nie do zdobycia. . Niestety nie było . Przejechaliśmy przez Nyiregyhazę i po niedługim czasie wjechaliśmy do Debreczyna.
. Jak zwykle przjechaliśmy obok budynku przypominajacego kształtem wiatrak , jednak bez skrzydeł . To jakieś lofty i dyskoteka ??? W każdym bądź razie to dosć charakterystyczne miejsce w Debrecynie.
Zaczeliśmy szukać termalnych leczniczych basenów i jakiegoś extra Aquaparku wypatrzonego w necie przez kolegę. Pokręciliśmy się trochę po jakich zielonej dzielnicy , minęliśmy nowobudowany stadion , piękna wieżę ciśnień i zaraz za nią natknęliśmy się na wielki park .
Były w nim wspominane wcześniej baseny. Zaparkowaliśmy i przykładnie wrzuciliśmy pieniążek do parkometru . Obok zresztą siedział jakiś parkingowy. Minęliśmy całkiem fajna restaurację na powietrzu, za którą ukazał się kompleks basenów .Bardziej przypominał sanatorium albo jeszcze bardziej szpital. Zajrzeliśmy do środka i wycofaliśmy się szybko. Wszystko się zgadzało . Były baseny, rehabilitacja , masa starszych zniedołężniałych leczących się tu ludzi. Za baseny płacił zapewne węgierski NFZ . Nie o to nam chodziło ale przecież dobrze trafiliśmy.
Okazało się , że Aquapark znajduje się jakieś dwieście metrów dalej , zaraz obok miejsca gdzie byliśmy zresztą jak się później okazało połączony z centrum rehabilitacji , że tak to nazwę. Zakupiliśmy bilety i do środka. W środku wielkiej przeszklonej hali bardzo ładne baseniki
Różne groty , zjeżdżalnie , jacuzzi, wodospady, jak to w Aquaparku. Wszystko pełne zieleni . dookoła ogromne palmy , figowce .
Do tego na półpiętrze dookoła całego kompleksu mała gastronomia i miejsca do wypoczynku w śród zieleni.
W sumie fajnie ale trochę nie o to nam chodziło. Chcieliśmy normalnych basenów z różną temperaturą wody, radowych i innych leczniczych. Takich prawdziwie termalnych a tu trafiliśmy do wspaniałego parku dla maluchów i to takiego , który najlepiej odwiedzać zimą . Bo to szklarnia. Na dworze słoneczko ludzie się opalaja a my tu pod szkłem .
Ale nie ma co narzekać . Był tam też basen ze sztucznymi falami i wyjątkowo zimna i szybka rzeka.
Na szczęście okazało się , że można przejść do drugiego , tego wcześniej odwiedzonego kompleksu. Znaleźliśmy tam mały basen z gorącą brązową wodą , spędziliśmy tam wygrzewając się prawie godzinkę . Niestety był mały , ciasny i pełen ludzi , już lepiej było pojechać do Hajduszoboszlo ale kto wiedział.
Zupełnie przypadkiem weszlismy na plan ewakuacji z obiektu . Był tak szczegółowy i mało przejrzysty , że nawet gdybym miał go na stole pod lampa , bez paniki w spokoju szukałbym wyjścia z pół godziny 🙂
Po basenie poszliśmy do wspomnianej wcześniej restauracji . Ceny bez szaleństw , jedzenie dobre , stoliki na zewnątrz no i WiFi , którego bardzo potrzebował nasz kolega gdyż musiał co jakiś czas przesyłać bardzo istotne wiadomości. Generalnie był w pracy. Dzięki temu jednak bardzo szybko znalazł hotel , gdzie mieliśmy przespać.
Opuściliśmy knajpę , idziemy do samochodu a tam cholera prezencik od debreczyńskiej straży miejskiej. Niestety zasiedzieliśmy się i to nawet niedługo. Parkingowy też gdzieś się zwinął .
Parkolas – cholera jasna .
Cóż , wkurzeni nieco, ruszyliśmy do hotelu. Ten pośród małych uliczek o ciekawym oznakowaniu. Szczególnie podobał mi się nakaz jazdy w prawo , w ślepą uliczkę . Zdjęcie koszmarnej jakości ale znaki widać . Absurd , … jak w Grecji albo …Polsce.
Hotelik w cichej dzielnicy , co prawda ze szczekającym ciągle po sąsiedzku wielkim psem ale bardzo przyzwoity. Dostaliśmy pokoje obok siebie . Do tego na parterze, co nie jest bez znaczenia w hotelach bez windy i pensjonatach. Myśl o targaniu wszystkiego na piętro , a rano powrotem tak jak w Tokaju mnie osłabiała. A tu kolejna niespodzianka. Okazało się , że hotel ten ma jeszcze jedna ogromną zaletę przynajmniej jeśli chodzi o nas. Okna a naprawdę coś czego nie można nazwać balkonikiem wychodziło bezpośrednio na wjazd na parking . Dla nas wspaniałe rozwiązanie . Polak potrafi, więc od razu podjechałem pod okna i po chwili wszystkie nasze graty były w pokojach.
Ogarnęliśmy się trochę i postanowiliśmy wybrać się na nocne spacer po starym Debreczynie. Droga prosta, parę skrzyżowań i powinniśmy być w jakimś ścisłym centrum. Może mi się wydawało ale na pytanie o „old town „ wszyscy byli nieco zdziwieni ale twardo wskazywali na drogę prosto . Szczerze , nie mogłem już chodzić , zmęczony byłem i wcale nie uśmiechało mi się drałowanie paru kilometrów po ulicu.
Po kawałku wsiedliśmy jednak w tramwaj . od razu zwróciłem uwagę na śmiesznie różowe poręcze. Cikawy kolor jak na wystrój tramwaju. Bez problemu podjechaliśmy trzy czy cztery przystanki.
Wysiedliśmy na jakimś opustoszałym placu z kościołem i pomnikiem . Dodam , że wszystko było ładnie oświetlone.
Tramwaj odjechał i okazało się , że cały ten plac jest wyłożony kostką, że dookoła są bardzo ładne latarnie, szczególnie te wzdłuż torów tramwajowych.
Że tylko tramwaje tamtędy jeżdżą a cały plac to deptak, , że obok z nas znajduje się pomnik …………a tuż za nami bardzo ładnie oświetlony kościół
Ze w oddali stoi jakaś zegarowa wieża z podświetlonymi zegarami ze wszystkich stron
Po jednej stronie tego placu ładnie podświetlone kamieniczki , w nich małe restauracje i sklepy. Zasiedliśmy w małej knajpce obok jakieś niebrzydkiej fontanny.
Obok nas dwa bogato zdobione metalowymi okuciami wejścia pod ziemię . Wyglądały jak wejścia do metra w starej dzielnicy Paryża ale bez przesady 🙂 nie ma metra w Debreczynie . Szczerze to nic więcej nie ma w Debreczynie. Zwykła dziura, bez starówki.Szczerze to nic więcej nie ma w Debreczynie. Zwykła dziura, bez starówki. Jeżdżąc od wielu , wielu lat przez to miasto . Dawniej z rodzicami , później już jako dorosłe dzieci , a jeszcze później z żoną, córką czy znajomymi. W życiu wcześniej się tu na dłużej nie zatrzymywaliśmy bo i po co ? Myśleliśmy , że może coś odkryjemy nowego , ciekawego ale nie. Posiedzieliśmy na tym ryneczku ,pod jakimiś namiotem i po piwku i palince wróciliśmy do domu.
Tu dodatkowo koniaczek i resztka tokaju . Panie zmęczone poczytały jeszcze na noc biblię po węgiersku i lulu.
Rano w podobny sposób zapakowaliśmy rzeczy do samochodu i bez zbędnej straty czasu czyli śniadania, ruszyliśmy do Hortobagy. Po drodze wymieniając się uwagami na temat pięknego Miasta Debreczyn. Niestety zdania nasze na temat jego atrakcyjności były bardzo ale to bardzo odmienne. Może się nie przyłożyliśmy i nie szukaliśmy specjalnych atrakcji ale będąc przejazdem liczyłem chociaż na jakieś porządne stare miasto. No cóż ocenę jego pozostawiam następnym chętnym. Ja jednak dziękuję . Są dziesiątki atrakcyjniejszych miejsc na Węgrzech o czym dwa dni później mieliśmy się niespodziewanie przekonać . Ruszyliśmy w stronę Hortobagy. Ja się uparłem zobaczyć most , jak ja takie nazywam napoleoński, zresztą lubimy z Iwonką oglądać różne staremosty np. Vikos – Aoos w Grecji . Mostar i Visehrad w Bośni i cała masa innych. Uparłem się na niego i po godzince wjechaliśmy wg mapy na teren wielkiego parku narodowego Hortobagy. Park ten okazał się w zasadzie wielka łąką od horyzontu po horyzont .
Sens jego był taki , że nie jest to jakaś puszcza jak u nas w Białowieży czy Kampinosie tylko ogromne pola traw , trzciny , rozległe trawiaste, podmokłe w pewnej części tereny, na których zatrzymują się w drodze do cieplejszych krajów setki tysięcy migrujących ptaków . Głównie żurawi i bocianów. To też tereny lęgowe całej masy ptactwa. Nie tak sobie wyobrażałem park narodowy , czego innego spodziewałem się po zielonym zapisie na mapie Węgier. Ale to kolejne doświadczenie, że świat jest całkiem różny od naszego. Mało tego te wielkie zielone równiny w pewnych rejonach pełne były bydła , co jakiś czas można było zauważyć kompleksy wielkich obór. Pewnie stąd płynie mleko na całe Węgry i tu gdzieś biegają słynne Mangalice. Tak właśnie wygląda Puszta , czyli węgierski step . Wzdłuż drogi poustawiane były co jakiś czas ambony z opisami gatunków, które można tu spotkać. Zapewne nie służyły do odstrzału tylko do podziwiania oddalonego od drogi ptactwa. Po jakimś czasie oczom moim ukazało się całe mnóstwo indiańskich wigwamów. Z ciekawością poleciałem porobić im zdjęcia .
Oczywiście były to poukładane snopki skoszonej trzciny , całkiem fajny widok. Mineliśmy znak Hortobagy i
Dojeżdżamy do pustego ronda , po prawej coś na kształt skansenu ale nie starych ruder z desek tylko bardziej podobne do eleganckich bielonych domków na wsi. Dworków czy dworskich zabudowań . W nich restauracje i sklepiki. Po przeciwnej stronie parking , jakieś budy , w oddali namiot podobny do cyrkowego i trawa do horyzonty upstrzona pojedynczymi krzaczkami. Na wprost ronda droga , asfalt kilkaset metrów dalej skręcający nieco w lewo za czymś co może mogło być mostem ale trudno było z tej perspektywy to stwierdzić. Wjechaliśmy na spory pusty parking gdzie stały opustoszale stragany . Tylko w kilku z nich kręcili się jacyć Węgrzy wystawiając swoje ciupagi, figurki i całą masę typowego straganiarskiego badziewia. Zaraz obok stał ładny stylowy budynek w którym mieściło się regionalne muzeum. Zaraz obok nas siedziały trzy figury Węgierskich chłopów czy innych gości .
Za nimi siedział kolejny, niezwykle chudy i zadumany, pewnie pasterz.
Za tym wszystkim ukazał mi się zupełnie niespodziewanie piękny biały most w wysokich trzcinach.
Nie sądziłem , że jest to normalny, nadal używany most po którym biegnie międzynarodowa jakby nie było droga. Aparat w garść i po zielonej trawie ruszyłem w pole aby zobaczyć go z boku w całej okazałości. Po drodze minąłem figury Węgierskich kobiet stojące z dzbanami i innymi rzeczami w oczekiwaniu na …nie wiem co . po oddaleniu się od mostu wszedłem na jakieś nieduże wzniesienie . Kiedyś były na nim zapewne trybuny bo uchowała się scena czy coś podobnego . Wszystko nad prawie całkowicie zarośniętą trzcinami rzeczką, do tego strasznie brudną ale może to kolor z torfowisk, pewniej jednak to taki zwykły brud. Za to most z oddali ładny . , że też się tu w szczerym polu tyle lat w tym stanie uchował.
Podszedłem bliżej przęseł . Teraz wydał mi się piękny . Dla takiego widoku chciałem tu przyjechać . Zupełnie jak te w Visehradzie tylko biały i mniejszy . tzw most dziewięciu przęseł. Widziałem gdzieś kiedyś jakieś zdjęcie z CK defilady na tym moście i stąd moje minimalna wiedza o nim.
Zadowolony wróciłem do grupy. Całe to miejsce okazało się jakimś wielkim terenem na którym odbywają się parady , lokalne czy narodowe świeta. Parking przeznaczony dla wielkiej ilości autokarów , mnóstwo miejsc hotelowych. Jakieś paradne place. Miejsca na stragany o wysokich idących w setki numerach. Ciekawe. W oddali jakiś dziwny park z czymś na kształt cyrkowego namiotu tylko z siatki.
Jak się okazało to szpital dla …….bocianów . Pewnie też i innych ptaków ale tylko te tam widziałem.
Towarzystwo wzgardziło ptakami wiec obszedłem to z grubsza z małżonką.
Był tam też tzw. Madarpark, gdzie w skansenie pełnym chatek i mostków i bajorek przechadzały się biało czarne połamańce z czerwonymi dziobami. Niektóre miały nawet swoje własne klatki .
Ruszyliśmy szukać śniadania ale jakoś nie specjalnie nam to szło . Przy okazji wyczaiłem jakąś turustyczna wąskotorową ciuchcię , która jednak z jakiegoś powodu nie jeżdziła . Okazało sie , że jeżdzi po okolicy po różnych miejscach widokowych skąd można podziwiać okolicę i różnego rodzaju ptaki. Restauracje dopiero szykowały się do otwarcia więc chchciał nie chciał ruszuliśmy w stronę Budapesztu.
Po dłuższym czsie jazdy wśród bezkresnych łąk dojechaliśmy do drogi łączącej Miskolc z Budapestem . Nie zwracałem wcześniej uwagi na szczegóły bo zupełnie inna droga miałem najpierw jechać więc z zaskoczeniem stwierdziłem , że wzgórza przed nami wyglądają dziwnie znajom, że jesteśmy w pobliżu Egeru. Miałem wielką chęć pójścia na baseny w Egerszolog ale temat upadł i pognaliśmy prosto do Budapesztu, mając na uwadze , że następnego dnia jest 1 maja i wszystko z Halą targową włącznie na bank będzie zamknięte. Dosyć szybko kolega znalazł nocleg. Po rozpakowaniu auta przejechałem nim na podziemny parking. Pokój wielki sześcioosobowy ale wszystko w porządku. Niestety łączenie się i przesyłanie kolejnej porcji ważnych danych spowodowało spore opóźnienie. Po pewnym czasie ustaliliśmy , że zostawiamy kolegę w hotelu i we trójkę spróbujemy zrobić zaplanowane wcześniej zakupy. Desperacka próba dojechania przez zakorkowane miasto do hali targowej niestety nie powiodła się . Zabrakło pięć minut. Szkoda. Nie byłem zadowolony. Miałem ambitne plany i długą listę zakupów rzeczy raczej niespotykanych w normalnych sklepach. I wszystko na nic. Wróciliśmy do domu. Wpadłem na pomysł , że jednak istnieje mała szansa . Z dzieciństwa pamiętałem , że nieopodal na Rakoczy Ut mieszczą się świetnie zaopatrzone delikatesy w których kiedyś było wszystko. Zapomniałem tylko , że były to czasy późnego Gierka kiedy każdy sklep w Polsce którym cokolwiek było wydawał się świetnie zaopatrzony. Że o sklepach czechosłowackich a już w szczególności węgierskich nie wspomnę . Dla nas to był Pewex a często nawet lepiej niż on zaopatrzony bo w pełni spożywczy. Dochodzimy do miejsca gdzie powinny się te delikatesy znajdować i o dziwo są. Może bardziej przypominają market w kamienicy ale to już coś. Na szczęście udaje mi sie kupić ostatnie resztki cebuli w tubce i likiery Zwack i Next dla rodziny. Nagle zauważam taki sam PLUM , no to niespodzianka . Tego nie znałem. No coś tam już mam.
Wracamy do hotelu. Po drodze , już w naszej uliczce mijamy jakiś lokal usługowy . Dookoła kręca się jakieś ciemne młode typy. Zaglądamy , a tam ludzie masakra, jakiś Bangkok albo Bombaj.
To fryzjer !!! Trzy fotele , na nich strzyżeni goście , fryzjerzy , ściany jaskrawo seledynowe , coś między zielonym a mocno żółtym i kilogramy czarnych kłaków na ziemi . Koszmarny, wręcz szokujący widok , jak w szokującej Azji. Chciałem zrobić fotke ale nie udało się znienacka . Oficjalnie nie chciałem bo pewnie bym w mordę dostał . Ale wszystko zaskakujące jak cała ta ulica.
Sławek właśnie skończył . Ruszamy metrem na stare miasto . Przejeżdżamy pod Dunajem i wysiadamy tuż za wzgórzem zamkowym. Teraz bardzo ostre wejście na stare miasto . Tędy jeszcze nie wchodziliśmy ale ostatnio zjeżdżaliśmy autobusem. To jednak nie to samo.:))))
Weszliśmy , uff. Nogi też , tylko gdzie indziej. Przez jakieś nie dopatrzenie, będąc w Budapeszcie dziesiątki razy, jakimś cudem przeoczyliśmy kościół …………. Jakoś nigdy tu nie dochodziliśmy . Pozostała z niego tylko zabudowana wieża i fragment ściany z drugiej strony placu na którym stała przed wojna cała konstrukcja. Wszystko podświetlone . W środku niesamowite , widoczne z zewnątrz kręte schody prowadzące na jej czubek. W jednym z okien zestaw dzwonków. Ładnie.
Stąd już niedaleko do pomotikonu. Czuję się zmęczony, sił dodaje mi wiara , że zaraz usiądę w jakiejś knajpce i obejrzę spokojnie przy piwku pierwszy półfinał ligi mistrzów. Niestety najpierw uderzamy do po….tikony . czyli podziemi. Mieliśmy info , że mogą być czynne cała noc . Niestety . Wracamy . Tradycyjny spacer po starówce, mijam małą knajpkę o magicznej szczęśliwej nazwie
Niestety nie ma tu telewizora. Dla mnie masakra , czas leci , mecz też .Wreszcie towarzystwo lituje się nade mną i siadamy w restauracji z telewizorem . Wiele meczu nie zostało ale przy piwku oglądam go do końca.
Poszliśmy później jeszcze do katedry , na arkady , rzuciliśmy okiem na oświetlone mostu Dunaj i Parlament. I ostro z buta ruszyliśmy w dół do metra.
Mieliśmy niezłe ciśnienie bo z ledwością w ostatniej chwili dotarliśmy na stację przed jednym z ostatnich pociagów i to znowu na piechotę .
No ale to nie koniec przygód . Trzeba było kupić bilety . Czasu zero . Kasy nam brakuje . Wszyscy się wysypali a tu dalej mało , do tego jakiś kłopot z banknotami . Pięciu gości pilnuje wejścia sprawdza bilety . Gapią się ale żaden nie pomoże. Wysypuję różne śmieci z kieszeni moich spodenek i co raz do automatu wpada jakaś setka forintów . Coraz bliże j 900 ,700 i tak dalej . Jak już brakowało jakieś dwieście . Nie wiedzieliśmy co będzie dalej , może zamieni nam ktoś z U . Te barany patrza i nic. Grzebię dalej 100,200 uff. Niech mi ktoś powie , że mam śmietnik w kieszeniach. Mimo tony papierków , paragonów i innych drobiazgów uzbierałem bilonu , że ho, ho. Sam byłem zaskoczony ile miałem przy sobie tych moniaków.
Dupki sprawdzili bilety i przepastnymi , zawsze robiącymi na mnie wrażenie swoją długością i głębokością ruchomymi schodami wylądowaliśmy wreszcie w metrze.
Różnymi już jeździłem ale to był po prostu jeden bardzo długi wagonik. Nie poprzedzielany niczym. Taka wielka długa rura z pasażerami.
Po kilkunastu minutach wysiedliśmy obok hotelu
Na naszej uliczce tłumy , co kawałek mała knajpa , w niej całe masy gości różnej maści i pochodzenia. Głośno i tłoczno. U fryzjera luźniej ale nadal otwarte i chłopaki stoją . Powinni mieć ławeczkę . Cała uliczka rozświetlona jak w jakiejś czerwonej dzielnicy , no po prostu Pigalak. Weszliśmy do hotelu , po lufce i spać.
Rano, kąpiółka , śniadanko i pomału z gratami do samochodu. Gapię się na wycieraczkę i cały czas widzę nie wyjęty z za szyby mandacik z Debreczyna. Iwonka twierdzi , że go wyjmowali, rzucamy okiem a tu niespodzianka . Chyba z okazji 1 maja dostaliśmy nie wiadomo kiedy Identyczny mandat jak w Debreczynie . Nigdzie w pobliżu nie widać było żadnego parkometru , dopiero gdzieś schowany przy bramie po przeciwnej stronie ulicy i to w sporym oddaleniu . Granda !!! Zastanawiam się jednak kiedy doszło do zdarzenia, przecież przez cały czas negocjacji w recepcji hotelowej siedziałem w samochodzie. Był tylko jeden moment kiedy nas nie było . Tuż po zaniesieniu rzeczy . Chyba czekał na nas ten strażnik aż odejdziemy. Do dupy z takim braterstwem, co dzień parkingówka.
Ruszyliśmy po raz kolejny na stare miasto, tym razem juz samochodem , przez Most Elżbiety obok pomnika ………. Tyle razy już tam z Iwonką byliśmy, a i tak zawsze z przyjemnością zaliczamy je kolejny raz. Widok Budapesztu z góry , szczególnie na Dunaj , Parlament i mosty jest niepowtarzalny.
Plan jest taki . Na początek podziemia Panoptikonu. Później chcę zobaczyć dawny szpital wojskowy połączony ze schronem przeciwatomowym , wszystko to w podziemiach pod wzgórzem zamkowym. Bez specjalnego problemu znajdujemy „ bezpieczne miejsce do parkowania”. Parkowałem tam już kilkakrotnie , tuż przy samym wejściu do wspomnianego wcześniej szpitala. Co prawda oglądamy parkometr ze wszystkich możliwych stron , czytamy na nim wszystkie węgierskie wierszyki i pewni , że w święto chyba nas nie zaatakują ruszamy drewnianymi schodami w górę w stronę Panoptikonu.
Nareszcie coś w ludzkim języku . Knajpa to knajpa.
Dochodzimy do ładnego skrzyżowania staromiejskich uliczek skąd widać katedrę . Na nim jest też restaurację gdzie obejrzałem resztki meczu, piękna kamienica i pomnik króla na koniu . Po kilkudziesięciu metrach stajemy przed podziemiami. Schodzę z Iwonka po stromych schodach po chwili zatrzymuję się , żona idzie dalej. Jeszcze nieczynne ale już blisko otwarcia. Wracamy na górę i ruszamy do …cukierni. Fundujemy sobie duże lody ,do tego kawki i herbatki .
Pokrzepieni i zaopatrzeni w drobne wracamy do podziemi. Król mijany po drodze cały w patynie, koń też ale klejnoty jak zauważyła małżonka pokaźnych rozmiarów i całe lśniące świeżym mosiądzem . Podobno, a raczej na pewno istnieje jakaś świecka tradycja polerowania ich przez turystów , a może tylko turystki. Być może przynosi to szczęście w życiu lub miłości. Pewnie , ze trochę zmyślam ale coś w tym jest , wystarczy spojrzeć.
Wchodzimy do ponikotonu . Zaczyna się nieźle . Podziemia wysokie nie jak w jaskiniach , ze trzeba się schylać . jest kasa , łazienki.
Wchodzimy . Na początek mapa całego kompleksu. W tych podziemiach kiedyś składowano beczki z winem . teraz służy jako muzeum.
Co jakiś czas w skałach wykute wielkie komnaty. W każdej z nich manekiny ubrane w barokowe chyba stroje . Co kawałek inne . Tak jakby ktoś opowiadał historię i właśnie o to chodzi .Wszystkie postacie coś robią .
W korytarzach poustawiano różnego rodzaju kamienne kolumny i fragmenty rzeźb z różnego okresu historii Budapesztu .
Są z czasów rzymskich , z czasów budowy Starego Miasta i innych ważnych dla okresów i budowli.
Korytarzy kilkadziesiąt , może nawet kilkaset metrów, zakręcone wszystko , można zabłądzić. Mijamy coraz więcej komnat z różnymi pamiątkami.
Chłodno i wilgotno , co jakiś czas nacieki , prawie wszędzie woda kapie na głowę.
Cały czas przechodzimy obok kolejnych kostiumowych postaci, niestety jakoś nie zagłębiamy się w fabułę, przynajmniej ja.
Trafiamy na salkę z ekspozycją marmurowej posadzki i na kolejne postacie tej podziemnej historii.
Po jakimś czasie zagladamy do podziemnej sali kinowej , oczywiście można ją tak nazwać przy zachowaniu pewnych proporcji . Ale sto osób się zmieści . W środku kilka tylko osób i projekcja filmu o współczesnym Budapeszcie. Zostajemy do końca , a nawet dłużej , żeby obejrzeć film do momenty naszego wejścia. Z ciekawością obejrzeliśmy ten pokaz , Pierwszy raz wreszcie zobaczyliśmy całe miasto z perspektywy helikoptera, do tego dowiedzieliśmy się o istnieniu świetnych parków , kolejki linowej na wzgórzach i ciuchci wąskotorowej. Nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia.
Zadowoleni opuściliśmy podziemia i ruszyliśmy na tradycyjny spacer po starówce. Jeszcze jedno spotkanie z konikiem i spacerkiem przeszliśmy na drugąstronę Starego Miasta skąd można podziwiać jego wspaniałą panoramę .
Potem schodkami udaliśmy się w stronę szpitala.
Zdania były podzielone, a że późno i że coś tam , coś tam. Postanowiłem nie odpuszczać gdyż pomału zacząłem mieć wrażenie , że cały czs jeżdże i chodze w miejsca , w których już wielokrotnie byłem a z racji różnych opóźnień nie mogę zrealizować nowych planów. Uparłem się i stanowczo powiedziałem . Ja wchodzę ! Reszta jak chce niech czeka albo sobie gdzieś idzie. Weszliśmy we czwórkę. Musiałem tam wejść tym bardziej , że jest to zgodne z moimi zainteresowaniami i nie mówiąc o tym , żę nie zdążyłem zrobić tego w zeszłym roku. Chciał nie chciał poszli wszyscy.
Najpierw piękna polska nyska w charakterze karetki. Dawnych wspomnień czar , dla mnie to najnowszy model. Pamiętam jej początki.
Zwiedzanie szpitala- muzeum tylko z przewodnikiem . Przyszła do nas taka 200 -300 % towa amerykanka I zaczęła opowiadać historię tego miejsca. Była taka amerykańska , ze hej . Typowa, jak tylko może wyglądać na amerykankę i mówiła dokładnie tak samo. Na początek kto chciał dostał na drogę ciężki gruby filcowy płaszcz gdyż miało być w środku zimno i wilgotno. Zaczęło się os projekcji filmu . Dowiedzieliśmy się , że kiedyś trzymano w tych podziemiach wino . Później stały puste , dopiero przed pierwszą wojną postanowiono je jakoś wykorzystać zakładając w nim bezpieczny szpital. Przewodniczka prowadziła nas przez kolejne pomieszczenia w których wszędzie były inscenizacje scen z działającego szpitala . W każdej takiej salce czy korytarzu poustawiane były odpowiednio ubrane naturalnej wielkości manekiny , wykonujące różne szpitalne czynności . Np. badania , operacje czy samo codzienne życie lekarzy i rannych pacjentów. Wszystko bardzo dokładnie odwzorowane w najdrobniejszych detalach.
Już na samym początku pani przyłapała mnie na robieniu ukradkiem zdjęć . Coś mi tam nagadała . Zwinąłem na rękę aparat i próbowałem coś zdziałać niezastąpionym w takich sytuacjach Ipponem. Szło jak po grudzie , cały czas mnie pilnowała mimo , że zostawałem specjalnie na samym końcu. Niestety zaliczyłem kolejną wpadkę. W pewnym momencie wpadliśmy z kolegą na fantastyczny jak by nie było pomysł, że jak ona tak na mnie zwraca uwagę to dam mu iPhona , on popstryka z tyłu w czasie kiedy ja demonstracyjnie będę się koło niej kręcił z przodu z wyłączonym aparatem obwiniętym na ręce. Pech . Pech . Pech . w momencie przekazywania sobie sprzętu kolega zupełnie przypadkiem nacisnął dodatkowy wyzwalacz , a że było ciemno to lampa nam pięknie błysnęła. Pani spojrzała na mnie z wyrzutem , ja zaś rżnąc głupka pokazywałem jej , że aparat wyłączony a ruki swabodnyje. Zmierzyła mnie jeszcze raz wzrokiem i poszła dalej a ja tuż za nią . Okazało się później , że na nic zdały się nasze próby uchwycenia czegokolwiek . Wszystkie prawie zdjęcia wyszły i tak poruszone. Po minięciu kilu całkowicie wyposażonych sal operacyjnych weszliśmy do jakiegoś laboratorium i na salę gdzie dawniej leżeli ranni żołnierze. Sama myśl jaki musiał być tu kiedyś zapach przyprawiała o mdłości.
Obok zresztą bardzo obrazowo przedstawiona była scenka ze szpitalnej toalety .
Po przejściu kilkuset metrów takich sal i korytarzy pani zaprowadziła nas przed wejście do schronu przeciwatomowego połączonego ze szpitalem długim tunelem. Po opowiedzeniu kolejnych historyjek ruszyliśmy . Z początku prezentowane były sale , kompletnie wyposażone i pełne naturalnej wielkości manekinów przedstawiających żołnierzu. W kilku pierwszych salach , pokazano umundurowanie węgierskiej armii jak też scenki z narad nienieckich oficerów w czasie II wojny światowej . Była też scena porwania syna węgierskiego prezydenta , która zmusiła go do pozostania w koalicji z państwami OSI. Dalej już powojenne inscenizacje wraz z oficerami bratniej armii radzieckiej , trochę historii równie bratniej pomocy jakiej armia ta udzieliła Węgrom w 1956 roku. Kolejne sale to centrum radiolokacji, setki masek gazowych itp.
Później już mniej ciekawe pomieszczenia techniczne , wentylatory, stacje uzdatniania wody , wszelkiego rodzaju filtry i generatory.
Dotarliśmy wreszcie do końca. O dziwo pani pozwoliła mi jeszcze na zrobienie sobie fotki z białą NYSKĄ i opuściliśmy te przepastne podziemia.
Przy wyjściu zagarnąłem sobie jakieś ulotki i broszurkę , która już przy wejściu wziąłem z lady kasy do czytania. Gdy wyszedłem na słońce moi przyjaciele uświadomili mi , że broszurki były płatne . No cóż , nikt o nie nie walczył , gdy opuszczałem już sale biletowo – pamiatkową szemrała coś za mną jakaś panienka po węgiersku ale nie sadziłem , że mówi coś do mnie i wyszedłem . mało tego wróciłem do srodka, gdyż wydawało mi się , że zostawiłem gdzieś okulary . Nikt mnie jednak nie atakował . Moi znajomi mocno byli rozczarowani wycieczka w głąb ziemi. Ja tylko trochę .podobało mi się i było ciekawie. Denerwowała mnie tylko ta amerykanka i to że schron był przeznaczony tylko dla lekarzy, pracowników szpitala i pacjentów. Szczerze liczyłem , że będzie to schron na miarę władz państwowych. Gdzie mieli przeżyć wybuch najważniejsi ludzie w państwie. Myślałem , że zobaczę sale mieszkalne dygnitarzy i ich dzieci. Zapasy jakie zgromadzono i wszystkie tego rodzaju luksusy . Może jakieś centrum dowodzenia. No cóż filmów się naoglądałem. Ale dla mnie było to ciekawe , Iwonka też stwierdziła , że dobrze , że tam poszliśmy.
Wróciliśmy do wozu , tym razem za wycieraczką na szczęście było pusto.
Niestety na zaplanowane baseny nie było już czasu i ruszyliśmy do Visehradu . Co prawda już tam z Iwonka byliśmy ale co nam szkodzi . Pogoda ładna .
Pojechaliśmy nabrzeżem wzdłuż Dunaju pod złotym Mostem Małgorzaty. Później mijając niestety Szentendre śmignęliśmy do Visehradu.
Teraz UWAGA . Krótki kursik prostych , typowych nazw produktów zamawianych w cukierni i małym barku. :)))
Jeżeli komuś sie wydaje , że węgierski jest całkowicie po….plątany , trudny i trudno sie w tym połapać jest w błędzie.
Proszę :
Kawa – Kavek
Tort – Tortak
Whisky – Whiskyk
Gin – Ginek
Rum- Rumok
hoddokog
CD Część 4
Visehrad , Estergom , Sopron