Część 5
Baden – Wiedeń
Ogólnie zgodnie stwierdziliśmy , że bardzo nam się tu podobało. Na pytanie o winietki, z całkowitym przekonaniem stwierdziłem , że w Niemczech i w Austrii autostrady są wolne od opłat. Kierowaliśmy się teraz do Baden , które już wcześniej mieliśmy przyjemność poznać będąc w nim z autokarową wycieczką. Gdzieś po prawej , całkiem niedaleko zostało moje jezioro. Po kilkunastu minutach po małym zamieszaniu z rozjazdami udało nam się wreszcie zmienić jedną autostradę na drugą. Jednocześnie ku mojemu zdumieniu okazało się , że o ile w Niemczech się za nie, nie płaci to w Austrii jednak jest winietka. Do Baden zostało ledwo kilka kilometrów więc bez ceregeli „ na rybkę ” pokonałem ten odcinek.
Baden to taki pod wiedeński kurort . Pełen ogrodów , pałaców , hoteli i kasyn. Tu też znajduje się słynne rosarium. Zaparkowaliśmy auto i jedną z wąskich eleganckich uliczek spacerkiem poszliśmy w stronę rynku. Po drodze zostawiliśmy Neptuna stojącego nad ukrytą pod ulicą małą rzeczką, tylko w tym miejscu wyglądającą na wierzch.
Chwilę później zawitałem z małżonką do piekarni wciągając natychmiast gorącą bułę z obrzydliwie wyglądającą w środku gorącą mortadelą . Jak się okazało, nie była najgorsza , zawsze to coś mięsnego, co dla mnie nie jest bez znaczenia. Smaczek od razu przypomniał odległe już czasy stanu wojennego i końcówki lat siedemdziesiątych, nawet jednak w tamtych czasach mojej mamie nie zdarzało się robić mi kanapek z tego paskudztwa. Zdarzało się czasem w szkole spróbować tego rarytasu . Ja tam swoje wiem, trochę świata już liznąłem i jestem przekonany , że żadne pieczywo czy wędlina nie może się równać z naszymi polskimi wyrobami . Oczywiście nie mam na myśli towarów kupowanych marketach , zresztą te są takie same wszędzie. Są oczywiście pyszne wyjątki ale nawet we Francji świeże i gorące pieczywo z prywatnej piekarni mnie nie powaliło. Jak oni mogą to jeść na każde śniadanie i po co tego tyle gatunków. Już nawet nasza szara pasztetowa ma swój dużo lepszy smaczek i bogatą historię.
Mijając kolejne kolorowe kamieniczki dostaliśmy się na główny rynek. Po środku statua . Wokoło miejscowe urzędy , sklepy , eleganckie restauracje. Ładnie tu.
Tuptamy kolejnymi uliczkami. Przed nami dom w którym mieszkał i tworzył Bethoven
kawałek dalej kolejny Mozarta.
Niektóre domy ozdobione malowidłami.
Zaglądam do kilku bram, wręcz przyciągają wzrok W kilku w typowy dla tej kultury sposób urządzone restauracje, czasem za nimi wychuchane śliczne podwóreczka. Perełki.
Dochodzimy do centralnego parku, obok kasyno i wielka fontanna. Moi idą do parku, ja odpuszczam i pomykam szybciutko do samochodu , bo Ci to na pewno odholowaliby samochód po 30 sekundach a i € byłoby bez porównania więcej.
Umawiamy się , że będzie szybciej jak podjadę po nich pod główna bramę . Tak też robię . Kręcę się niemiłosiernie klucząc małymi uliczkami ale bez problemu wyjeżdżam pod parkową bramę .
Towarzystwo już po spacerku nawet zrobili kilka fotek. Jakieś pomniki, schody , zegary w tym jeden kwiatowy. . W rosarium nie byli ale tulipanki uwiecznione jak należy.
Po dwudziestu minutach , dzięki koledze natychmiast odnajdujemy nasz wcześniej zarezerwowany hotel Bosei. No to jesteśmy w Wiedniu. Przed nami duży hotel , bardzo przyzwoity i cena przystępna. W holu czarny fortepian .
Pokoje na piętrze , bardzo ładne , wyposażenie super , aż za tanio. Po kąpieli ruszamy w miasto. W planie Centrum, Grinzing , Prater, Sonnenburg wreszcie z ogrodami i błoniami w całości, hiszpańska szkoła jazdy i obowiązkowo gorący Apfel Strudel z kawą po wiedeńsku dla Iwonki w jakiejś eleganckiej kawiarni na Graben , Karntner Strasse lub Stephansplats.
Długo się zastanawiałem jak to rozegrać bo różnie podchodziliśmy do formy zwiedzania . Doszliśmy z żoną do wniosku , że najpierw trzeba pojechać na Grinzing a dopiero później na stare miasto gdyż po długich spacerach może zabraknąć grupie sił i chęci i Grinzing szlag trafi , przecież nie pojedziemy tam na winko z samego rana . Obmyśliliśmy wstępny plan i udaliśmy się do metra. Po kilkuset metrach weszliśmy na peron jakiejś podmiejskiej kolejki.. Przyjechało do nas coś na kształt tramwaju skrzyżowanego z pociągiem. Chcieliśmy kupić bilety ale nie było gdzie więc nie wsiedliśmy. Okazało się , że bilety można spokojnie nabyć w środku. Kolejny wagonik podjechał po paru minutach, już prawie kupowaliśmy bilety gdy okazało się , że w pobliżu kolejnej stacji jest już właściwe metro. Rżnąc tzw. Głupa dojechaliśmy tam na gapę .
Przeszliśmy około trzystu metrów uliczką obok czteropiętrowych bloków, do złudzenia przypominających te z warszawskiego Bródna czy Piasek. Towarzystwo mieszane , trochę Bangkok, trochę Bombaj czy Kalkuta. Zresztą przekrój pasażerów kolejki uświadomił nam wielonarodowość wiedeńskiej społeczności. Po drodze spotkałem moją znajomą w pięknym kolorze. Cudeńko, w życiu takiej nie widziałem.
Kupiliśmy w automacie bilety i wsiedliśmy w naziemne tym razem właściwe już wiedeńskie metro.
Po przejechaniu kilkunastu stacji przesiedliśmy się w tramwaj jadący do samego Grinzing . Z przystanku zdążyłem jeszcze w niedalekiej odległości zauważyć komin ze złotą kulą ( ? ) Coś na kształt restauracji na wieży telewizyjnej w Berlinie. Jak się później okaże obiekt, który warto zobaczyć.
Po kilkunastu minutach tramwaj nasz 38 wjechał w budynek , a raczej w bramę. Bardzo oryginalne i ciekawe rozwiązanie.
Przed nami Grinzing , słynna dzielnica winiarzy.
Przed nami Grinzing , słynna dzielnica winiarzy. Mamy już co prawda stąd pewne doświadczenie ale teraz możemy sami sobie wybrać miejsce na kolację czy obiad i nikt nas nie będzie poganiał. Nie znosimy zorganizowanych wycieczek. Powoli spacerkiem przeszliśmy się główna aleją w obie strony .
Prawie w każdym domu restauracja, muzeum lub sklepik z winem albo pamiątkami.
W jednym z muzeów ogromna kolekcja korkociągów. Imponująca.
Jest kilka typowych winiarni ale przeważają restauracje z bardzo bogatą ofertą win i różnego jadła. Wszystko czyściutkie , eleganckie i kolorowe. Jest też tanz buda na jakimś tarasie .
Na pierwszy rzut oka knajpy nie wydają się duże ale zaraz po wejściu okazuje się, że poza wielką główną salą, na piętrze zazwyczaj jest druga, do tego stoliki na zewnątrz, czasem jakiś taras. Wielki przemysł . Restauracji jest dużo, miejsce bardzo znane. Tak naprawdę to obowiązkowy punkt każdej wycieczki odwiedzającej Wiedeń. Każda knajpa może pomieścić dwa albo trzy autokary ludzi i to tak, że nie czuje się ścisku. Zresztą ścisk jest tu bardzo wskazany, jeśli przyjeżdża grupa znajomych w wiadomym celu. My na szczęście jesteśmy tu w bardzo przyjaznym terminie. Ludzi mało , na uliczkach prawie w ogóle. W restauracjach luźno I tak trzymać. Przeszliśmy przez cały Grinzing zaglądając do każdej knajpy. Różnorodność utrudniała podjęcie decyzji, w której spędzimy ten wieczór.
Wreszcie weszliśmy do środka i zajęliśmy miejsca przy dużym drewnianym stole. Natychmiast pojawił się kelner z menu, spojrzeliśmy na dania i zaczęliśmy się zastanawiać. W międzyczasie pan bardzo przytomnie zaproponował wino, dobrze bo już z lekka przysychałem. Jakoś nie mogliśmy się zdecydować.
Wreszcie kelner poinformował nas, że nie musimy zamawiać dań z karty, tylko możemy bezpośrednio w kuchni , To było to. Za podwórkiem pełnym stolików była duża główna sala , mieściła się w niej kuchnia i bar.
Po środku stały wielkie oświetlone witryny z gorącymi golonkami , schabami , szynkami, pieczenią z karkówki ale nie taką grillowana jak w Polsce tylko takim gorącym baleronem, a jakie żeberka , raj dla podniebienia.
Do tego całe góry boczku pieczonego na różne sposoby i cała masa innego mięsiwa . Na wszystkim gruba pieczona skórka. Tuż obok pieczone ziemniaki , bułczane knedle , makarony , frytki i różnego rodzaju gorące warzywne dodatki, idealne dla Iwonki. Wszystko upieczone w całości. Kucharz podchodził i odkrawał odpowiedniej grubości plastry tych mięsnych rarytasów i pakował po zważeniu na duży talerz.
Za nic nie zamierzałem obniżać sobie cholesterolu albo liczyć kalorii. W ogóle niczego nie zamierzałem sobie żałować. Zapakowałem cały talerz furą mięcha , dorzuciłem skromnie trzy ziemniaczki i doładowałem wielką łychę zasmażanej kapuchy, Iwonka zapełniła swój i tak wyposażeni wróciliśmy do stołu.
Koleżanka wyraźnie zdumiona, wymownie spojrzała na michę a później szeroko otwierając oczy dodała komentarz – A-ha. Teraz przyszła ich kolej. Nie pamiętam już co zamówili ale naćkaliśmy się wszyscy niemiłosiernie. Stosując zasadę ,że „ lepiej odchorować , jak ma się zmarnować ” pochłaniałem kolejne kęsy pieczonego mięcha popijając białym winem.
Napchani do bólu ruszyliśmy w kierunku jakiejś winiarni.
Pospacerowaliśmy jeszcze trochę po grinzingu i bez pośpiechu doszliśmy do pętli tramwajowej.
Przeszliśmy przez bramę , którą wjeżdżał na pętlę tramwaj i po chwili ruszyliśmy nim w stronę centrum Wiednia.
Po drodze minęliśmy ……… platz na którym znajdowała się spora fontanna, łuki z kolumnami i pomnik jakiegoś rzymianina ze złotym herbem i tarczą . nawet nieźle to wyglądało .
Po chwili zauważyłem pewna osobliwość . Rzymianin jak rzymianin ale dlaczego z przewieszoną przez ramie pepeszą ? Niestety jak na razie nie udało mi się tego ustalić , może to pomnik radzieckiego wyzwoliciela ale kto wie ?
Po półgodzinie wysiedliśmy na pętli całkiem już blisko od zabytkowego centrum, dalej piechotą Uniwersytecką i ringiem jakiegoś doktora doszliśmy do pięknie oświetlonego gmachu Miejskiego Teatru .
Głupoty piszę przecież w Wiedniu nie ma brzydko oświetlonych budynków,
Po drodze mineliśmy Ratusz i po chwili ukazał nam się przepiękny Parlament.
Spod Parlamentu blisko już było do biblioteki narodowej i dalej do budynku szkoły jazdy.
Przeszliśmy pod łukiem ( bramą ? ) zostawiając księcia Eugena w spokoju.
Rzuciliśmy okiem na bibliotekę jak zwykle przysłonięta jakąś sceną
i przed nami ukazała się brama budynku SPANISH ……..
zdjęcie
Przyznam, że mimo wielokrotnego pobytu w Wiedniu uliczka przeprowadzona przez gmach tego budynku pod ogromną wspaniale ozdobioną kopułą, zawsze robi na nas wrażenie.
Przechodzimy pod spodem , jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków , odwracamy się i budynek szkoły w całej okazałości.
Podobno tak to wygląda w środku , następnym razem na pewno się uda , tymczasem wkleje zdjęcie zapożyczone , co robić ?
Stąd rozchodzą się małe uliczki we wszystkich kierunkach , przy każdej z nich wielkie kamienice, Wszystkie kremowo piaskowe, podświetlone reflektorami i reklamami. We wszystkim jednak zachowany umiar. Budynki z czasów cesarskich, a w nich np. Mc Donalds ,Sony, Burger King , czy Zitizen i inne światowe firmy wszelakich profesji. Nie gryzie się to jednak , tak tu jest i tyle.
Jeszcze tylko spacer kilkoma uliczkami i jesteśmy na Stephanplatz przy ciemnym budynku wiedeńskiej katedry. To dokładnie samo centum miasta.
Dalej Karntner Strasse do budynku opery wiedeńskiej . Po drodze mijamy ładny kosciół .
I powrót do katrdry na Stephanplatz
Niemożliwe . Warszawski Hotel Bristol . no prawie identico 🙂
Katedra zwykle ciemna i czarna tego wieczoru w tęczowych kolorach ,
Stąd rozchodzą się małe uliczki we wszystkich kierunkach , przy każdej z nich wielkie kamienice, Wszystkie kremowo piaskowe, podświetlone reflektorami i reklamami. We wszystkim jednak zachowany umiar. Budynki z czasów cesarskich, a w nich np. Mc Donalds ,Sony, Burger King , czy Zitizen i inne światowe firmy wszelakich profesji. Nie gryzie się to jednak , tak tu jest i tyle. Szukamy Pinokia, wiemy , że gdzieś tu siedzi . Chodzimy wszędzie i …nic. Coś jest nie tak. Spożyliśmy piwko i udaliśmy się w kierunku gmachu opery. Po pewnym czasie życie zmusiło nas do poszukania dobrze wyposażonej restauracji . Przeszliśmy przez kilka mniej zatłoczonych uliczek i wylądowaliśmy w spokojnym barze. W środku … TELEWIZOR , a w nim meczyk. Bar był pusty , jeden gość i kelnerka. Okazało się , że to Turcy , co za różnica ? Cicho , spokojnie, żeby spędzić tam dłuższą chwilę zaaplikowaliśmy sobie z kolegą po dwie tequile tak dla kurażu i wróciliśmy pod katedrę. Niestety my zaprawieni w bojach dopiero się z Iwonką rozkręcaliśmy, a mając przed sobą perspektywę kolacji ze strudlem i kawą za nic nie chcieliśmy zbierać się do hotelu. Doszło nawet do małych tarć w drużynie i propozycji chwilowego rozdzielenia się . Niestety , ku mojemu nieukrywanemu niezadowoleniu , poświęceniu przez Iwonkę kolacji na Graben albo Karntnerstrasse po paru minutach zeszliśmy do metra tuż pod nami. W środku na szczęście znaleźliśmy całkiem spory market. Ceny miał co prawda z sufitu ale i tak spadł nam jak z nieba. Obkupiliśmy się trochę i z duża butlą brandy wsiedliśmy do wagonika kolejki.
Żeby uniknąć romantycznego nocnego spaceru między blokami pełnymi wszelkiej nacji emigrantów, pojechaliśmy stację dalej niż docelowa. Według mapki jeździł tamtędy autobus , który po kilku przystankach, powinien przejechać niedaleko naszego hotelu. Po chwili byliśmy w jego środku , dwa przystanki i jesteśmy tam gdzie rozpoczynaliśmy naszą podróż tyle , że kolejką. Niestety przedobrzyliśmy, Według mapki bliżej hotelu był jeszcze jeden przystanek więc mając na uwadze nasze zbolałe kręgosłupy postanowiliśmy skorzystać z okazji. Ku naszemu zdumieniu , pan kierowca bezdusznie olał nasz przystanek i wywiózł gdzieś w ,…. . Nie będę cytował wypowiadanych opinii na ten temat. Co było robić , przeszliśmy na druga stronę . Staję na przystanku bo organizm puszcza i plecki się poddają. Moi znajomi nie zatrzymują się jednak i posuwają na piechotę. Znowu doszło do tarcia. No bo jak to, po Wiedniu nie dało się już przejść ani ciut a tu proszę kawał drogi na piechotę i to żwawo. Wyraziłem swoja opinię , wnosząc małe zamieszanie w poprawne do tej pory stosunki ale ruszyliśmy dalej wszyscy. Po góra stu metrach głośno zakląłem , minął nas powrotny autobus. Zatrzymałem się i bez ceregieli otworzyłem butle brandy i mało obchodził mnie jakikolwiek savoi vivre . No, teraz szło się zdecydowanie łatwiej , nawet humor się poprawił. Dobiliśmy się resztą już u nas w pokoju ustalając dalsze ruchy.
Oto plan na następne dni : Pałac Schonbrunn , Prater i wszystko co się jeszcze da. Później wyjazd na Słowację, Bratysława, tam spanie, po drodze jeszcze tylko zamek w Trencinie i do domu.
Sprawdzamy co, gdzie i jak z tym pałacem , bo co prawda byliśmy tam prezed dwoma laty ale niestety z braku czasu zwiedziliśmy tylko sam pałac nie oglądając już całego kompleksu parkowego , innych , budowli i ogrodów , a przede wszystlim nie weszliśmy na widoczny w oddali …..coś tam położony na wzgórzu , na drugim końcu parku.
Rano koleżanka zwala mnie prawie z nóg pytając o śniadanie. Wieloletnie doświadczenie podpowiada , że musimy być na miejscu z samego rana zanim dziesiątki wycieczek i zwykłych turystów zjedzą sniadania i wpadna do pałacu. Rano szybka toaleta , graty w garść i do wozu. Na parkingu przed boseiem tylko i wyłącznie samochody z polaki , Svk, rosli, Czech, serbui, Czarnogóry Ukrainy, Bułgarii i Rumunii. Żadnego innego. Zreszta wszędzie gdzie do tej pory byliśmy byli głównie Polacy . Wiadomo , bardzo długi weekend. Pół godziny i jesteśmy na miejscu. Ja wysiadam i lecę do kas. Reszta szukac parkingu. W kasie jestem jedyny kupuję bilety i idę do restauracji na herbatę. Dzwonię ,pytam gdzie SA , własnie parkuja . Podchodzi kelner biore herbatę i jakieś ciacho, Myślałem , że mam chwilę, przeciż pprzez sam plac przed *ałacem idzie się ze dwie minuty, a tu jeszcze zparkingu , luzik . Na bilecie jest wydrukowana godzina wejścia ale nie uważam , żeby to było jakoś ściśle przestrzegane. Kelner przynosi zamówienie, nie mija minuta a tu wpadaja moi i dym. No tak oni głodni a ja sobie ciasteczka funduję. Myślałem , że zdążę a tu taki numer. W końcu mogli usiąść ze mna i na to wczesniej liczyłem. Towarzystwo jedna spanikowane godzina wejścia do pałacu. Zostawiłem te gorąca herbate i do środka. Pomału zbieraja się tłumy ale to tylko wstepne zbiórki . Wejda pewnie nie wczesniej niż za godzinę.Do kas już duże kilejki , a wycieczki reprezentuje przewodnik więc ludzi cała masa. Cała hala biletowa wielkości Sali gimnastycznej przedielona barierami ustawiajacumi kolejkę . Wydaje się niemożliwe ale tyle tu potrafi stać ludzi.
W srodku jak zwykle zakaz fotografowania, panie z obsługi bardzo czujne mimo wszystko udaje mi się coś tam stuknąć i Phonem
Nie zgadzam się z takimi zakazami, w dobie Internetu i iPhonów to kompletny nonsens. Żeby chociaż można było kupić takie gotowe zdjęcia, to pal licho.
Powolutku przesuwamy się sala po Sali odsłuchując elektronicznego przewodnika. My już po raz kolejny podziwiamy z Iwonka wspaniałe cesarsko królewskie wnętrza dla naszych znajomych to pierwszy kontakt z tym miejscem .
Zakupiłem rozszerzony program zwiedzania wiec pobyt w środku to jakaś godzinka. Mimo iż już widzieliśmy to wszystko z przyjemnością przeszliśmy przez wszystkie komnaty.
Pałac jest ogromny , do zwiedzania jednak jest tylko wydzielona część . Wszystkie sale kompletnie wyposażone w meble i wszelkie urządzenia jakich używała królewska rodzina.
Pokoje Sisi , Franciszka Józefa. Sale gdzie pracował , gdzie przyjmował petentów. Sypialnie , pokoje dla dzieci.toalety
wreszcie przepiękna sala balowa . kilka prób zrobienia fotki kończy się niepowodzeniem , wszystko poruszone , panie bardzo czujne. W końcu udaje mi się ,
Cała sala , absolutnie piękna , a już malowany sufit w szczególności. Wersal . No przecież to ta sama półka.
100 powozów gości czy czegoś tam Ha , ha
Na końcu całkiem spory sklep z pamiątkami , dziesiątki pierdół, pocztówek itp. rzeczy. Kupujemy kilka pocztówek i ruszamy w ogrody .
No w reszcie nikt nas nie pogania . Spokojnie idziemy w stronę wzgórz , po drodze strzyżone krótko trawniki, a na nich róże . Na wprost pałacu wielka fontanna, nad nią posągi centaurów czy innych mitycznych stworzeń.
Z małym trudem ale pokonujemy wzniesienie z Gloriettą. Po odwróceniu się mamy wspaniały widok na pałac i park
Znajomi tu zostają zadając pytanie skąd dwójka tłustych emerytów ma tyle siły i zapału. No cóż lubimy zwiedzać świat. siłę Stąd już tylko we dwoje wchodzimy na dach glorietty skąd można z wysoka obejrzeć całą okolicę i Wiedeń.
Zadowoleni schodzimy i już wspólnie wracamy parkowymi alejami. Tu tez jest wyjątkowo, nad głowami wielkie drzewa. W środku jakby zielone tunele.
Alejki łączę ze sobą spore placyki. Towarzystwo ma dosyć Ja nie rezygnuję , nie po to tu jechałem , żeby teraz jęczeć, że jestem zmęczony.
Nie zamierzam z niczego rezygnować tak jak w Budapeszcie. Zostawiam ich i ruszam zaliczając kolejne placyki . Na każdym z nich inna atrakcja .
Rzymskie ruiny , wielkie fontanny, posągi. Wcześniej, jeszcze razem trafiliśmy na wielki biały gołębnik.
Na kolejnym wielka fontanna , rzeźby itp to placyk ….
Dalej trafiam na miejsce gdzie rosną strzyżone cisy
Szpalery drzew i żywopłoty , między nimi biegają wiewiórki.
Jest zielony labirynt i fajne miejsce skąd rozchodzą sie we wszystkich kierunkach zielone alejki . Zupełnie jak promienie słońca.
Wracam lipowymi alejami , po prawej zostawiam ogródki , byłem już tam wcześniej.
Wszystko równiótko posiane i przystrzyżone , jak w pałacu 🙂
Nie jestem pewien ale czy to oznacza … ” Kocham Jolkę „
Spotykamy się ponownie przy wejściu do pałacu.
Ostatni rzut oka na wzgórze
Teraz do restauracji . kawa , herbata . Ja powtarzam swój zestaw.
Siedzi na wprost mnie Japończyk w garniturze z rodzina . Niby nic ale ma długie sarmackie wąsy. Jakoś dziwnie nienaturalnie to wygląda. Śmieszny.
Teraz do samochodu , niestety jeszcze toaleta i gubimy się na placu. Wreszcie razem opuszczamy Schonbruun,
Po drodze mijamy kiosk z pocztówkami . Iwonka pokazuje mi kolorowy dom ……. . Bez wahania mówię jedziemy . Nawet nie specjalnie tłumaczymy co tam jest , przecież tez tam nie byliśmy. Dosyć szybko dojeżdżamy na miejsce. Parkujemy kilkaset metrów od celu. Na szczęście ogarniamy jakoś parkometr .
W oddali widać ogromną wieżę z łańcuchówką. Straszna. Prater już blisko :):) Dochodzimy spacerkiem do malowanego domu. Okazuje się super miejscem .
Może nie jest tak przejaskrawiony jak na pocztówkach ale mimo to świetne miejsce ,
Poniżej niego mała fontanna, w niej kapiące się gołębie. W głębi zielone podwórko.
Uliczka choć krótka, jest właśnie jedną z tych, z duszą jak Skadarska w Belgradzie, czy Montmare w Paryżu.
Wchodzimy do sklepu . W nim różne obrazki , plakaty i inne rzeczy przedstawiające kolorowy dom .
Okazuje się , że cała ta idea została wymyślona przez ………. I takich domów w Wiedniu i na świecie jest dużo więcej ,
I to właśnie można zobaczyć na niektórych pocztówkach. Co ciekawe , komin ze złota kulą który widziałem wcześniej z przystanku tramwajowego, okazuje się takim właśnie miejscem. Szkoda , że wcześniej nie wiedzieliśmy.
Poogladaliśmy , zakupiliśmy kilka mniejszych i większyh pocztówek i dawaj na drugą stronę .
Po przeciwnej stronie mały bazarek w cukierkowej małej kamieniczce. W nim sklepiki z ciuchami , regionalnymi rarytasami, żarciem, dziesiątki pamiątek. Ludzi tłum ale przyjemnie. Zresztą całe to miejsce jest fajne .
Po prostu – Szuflandia
Po drobnych zakupach i zrobieniu paru fotek wsiadamy do wozu. Teraz Prater. Znajomi twierdzą, że mają dosyć . Pukam się w czoło I robię się coraz bardziej niezadowolony. Nie musze tam jechać . Byliśmy tam wiele razy sami i z Anią . Tłumaczę , że przyjechać do Wiednia i nie zobaczyć panoramy miasta z ogromnego diabelskiego młyna , bądź co bądź symbolu Wiednia to grzech. To tak jak pojechać do Paryża i nie zobaczyć Wieży Eifla. Nie skutkuje . Towarzystwo chce zjeść obiad i od razu wracać . Przyznam , że jestem wku…rzony. Najechałem się tu tyle kilometrów , wydałem kupę kasy , z miejsc w których nie byłem wcześniej zobaczyłem tylko ten dom, bazylikę w Ostrzyhomiu i Sopron, no i most w Hortobagy. Nie podoba mi sie to zupełnie , Iwonce też . Pomysł polecenia na Kretę , lub Santorini upadła ze względów finansowych , Nie chodziło o to żeby się w kilka dni spłukać. Teraz mimo podobnych kosztów okazuje się , że latamy po starych śmieciach, oglądając dawno już widziane rzeczy i miejsca. Atmosfera coraz bardziej napięta. Mam jednak chytry plan. Jeśli do domu i na obiad to przekonuję wszystkich , żeby jeszcze godzinkę się pomęczyli, a na Słowacji będzie dużo taniej. Przechodzi .
Po godzinie jesteśmy na Słowacji , Szkoda.
Cd Część 6
Bratysława