Towaru co kot napłakał , zresztą byle jakiego. Nie wiem na co mieliśmy się tam rzucać . Wszystko w Polsce jest , często lepsze i tańsze.
Pani Ewa coś tam wtrąciła , żeby kupować żarcie bo później już nic nie będzie. Jak to nic pomyśleliśmy z żoną . Przecież to Francja, jedziemy do kurortu znanego w całej Europie. Inni robili zakupów całe bagażniki więc …
kupiliśmy jakieś paskudne bagietki , świetne pleśniaki , kilka napojów i do autokaru. Po jakimś czasie wylądowaliśmy na parkingu w Orelle, tuż przed okropnymi , ni to pensjonatami, ni hotelami . Nędza.
Na szczęście tam pozostała i została zakwaterowana tylko część grupy. Nas czekała podróż dalej , podobno kawałek busem do Briancon. W wersji oficjalnej autokar miał nas zawieźć na samo miejsce ale co było robić ? Po półgodzinnym postoju przed rozklekotanym busem czekaliśmy na wcześniej obiecaną przez Panią Ewę opiekę jak to sama nazwała.
Niestety, pani już się więcej nie pojawiła. Przejął nas młody , miły chłopak , który miał nas tym pudłem przewieźć do Briancon. Zapakował nas jak śledzie do tego Transita, wpakował bagaże jakimś cudem . To nic, że z kolegą siedzieliśmy z przodu we dwóch zawaleni podręcznym bagażem , a nogi zdrętwiały mi już po kilku minutach.
To nic, że moja żona siedziała we trójkę na środkowej kanapie ( ha , ha ) trzymając całą drogę dwie pary nart na ramieniu i różne torby i plecaki pod nogami.
To nic , że koledzy , same duże chłopy siedzieli obok niej jak trusie mając również pod nogami co się dało i nie weszło do bagażnika.
To nic bo ……… bo dopiero teraz zaczęła się przygoda, która ominęła resztę tej wycieczki.
Mapy nie miał żadnej ale dostał na drogę nawigację , szkoda, że nie umiał jej włączyć.
Ale nie jest to miejsce na opisywanie społecznych i rodzinnych stosunków, i takich rzeczy. Więc……..
Mieszkanko nasze na pierwszym piętrze , winda blisko , każda dwójka ma swoją sypialnię , do tego łazienka , ubikacja, osobny pokój z kuchnią , lodówką , telewizorem i wyjściem na wielki taras.
To nasz hotel.
Poniżej ruchome schody do gondolki, to na różowo.
Ta , położona od naszego hotelu nie dalej niż 30 metrów , wyposażona w ruchome schody co znacznie ułatwiało poruszanie się ze sprzętem w butach narciarskich, zawiozła nas prawie na sam szczyt Le Prorel.
W połowie drogi stacja pośrednia wraz z zajezdnią dla wagoników , że tak to nazwę . Na szczęście nie trzeba było się przesiadać , żeby pojechać dalej.
Z gondolki ładny widok na ośnieżone Briancon i jakieś fortyfikacje wokół miasteczka.
W dole stacja początkowa gondolki i nasz hotel po prawej stronie.
Trochę wyżej i Briancon pod chmurami
Po 20 minutach jesteśmy na górze , tuż pod le Prorel.
Stacja końcowa gondolki .
Rzut oka w dół, cała dolina Chevalier pod chmurami ale widok , no,no
i wróciliśmy do hotelu. Byliśmy mocno zmęczeni i rozczarowani tymi niby naj, naj , stokami. Zastanawialiśmy się czy ktoś przeleci wieczorem te stoki ratrakami ale bez specjalnej wiary bo nie zanosiło się na to.
Po kąpielach , zjedzeniu czegokolwiek , ruszyliśmy szukać jakichś sklepów. Najpierw natknęliśmy się na specyficzną do tego działającą stację benzynową .
Kolejnego dnia postanowiliśmy z Iwonką , że ona sobie potrenuje tego dnia na Prorel a ja pojadę gdzieś z kolegami, żeby sobie poszaleć . Niestety … … o tym nie będę się rozpisywał 🙂 Ostatecznie pojeździłem trochę z Iwonka na Chevalier, a później razie zupełnie sam pojechałem objechać wszystko , gdzie tylko oczy poniosą i wyciągi zawiozą.
Najpierw jednak wjazd gondolką , przed nami maluchy. Ślicznie wyglądają.
Przed nami wjazd na pośrednia stację, wszystko w chmurach.
Ruszamy do góry, za nami Briancon przykryte chmura
Ruszamy na Chevalier, tam idealne stoki dla Iwonki. W sam raz .
Jak widać taka bułka z masłem. Rekreacja.
Iwonka sama wróciła na Prorel, ja pojechałem dalej . Tego dnia objechałem lekko trzy czwarte wszystkich głównych tras.
Świetnie było na Clot Gauthiere
Poniosło mnie jeszcze aż pod szczyt Cucumelle na górna stacyjkę Le Vallons ale dalej sie nie pchałem.
Miałem nawet moment zawahania czy zdążę wrócić na Prorel gdyż tylko stamtąd mogłem wrócić na nartach bezpośrednio do hotelu. Powiem więcej , ruszyłem bez mapki wierząc w swoją świetną orientację w terenie. Okazało się , że im dalej od naszego szczytu tym trasy mniej widoczne z daleka , giną wraz z wyciągami gdzieś w dole , w lesie. I można się pomylić , tym bardziej jak nie było już czasu na eksperymenty. Tak też zostałem zaskoczony gdy trasa do jedynego wyciągu , którym mogłem wrócić na swoje śmieci była po prostu zamknięta znakiem zakazu i zasypana śniegiem po pas. Co było robić . Ruszyłem w dół mimo zakazu.
Śnieg i ubaw po pachy 🙂 Muldy do łydek przysypane na równo śniegiem . Nie wiadomo co pod spodem. Nie było łatwo ale bez upadku zjechałem te 200-300 m . Na dole byłem wykończony. Wsiadłem na krzesełko i pojechałem do góry z nadzieją , że teraz to już tylko dół i jeszcze raz krzesełkiem do góry i będę na Serre Chevalier czyli w połowie drogi do domu. Ależ skąd . Ta niebieska pierdoła pamiętała chyba De Gaulle’a , twarda , niewygodna, najpierw przywaliła mi mocno w łydki, później wcisnęła się rurkami w plecy.
Do tego zamiast zawieźć mnie na samą górę, wywaliła gdzieś w połowie i musiałem ponad 1200 m pomykać orczykiem , co źle wpływa na mój zbolały kręgosłup.
Dopiero stamtąd dojechałem do wyciągu , który zawiózł mnie na Chevalier.
A to dopiero połowa drogi do domu. Po paru zjazdach ruszyłem na Prorel szukać żony. Na trasach Prorel w przeciwieństwie do całej niemal reszty strasznie wiało i było zimno.
Wspaniały widok na oświetlone z boku Briancon , położone poniżej daleko w dole . Oświetlone przez słońce kamieniczki Starego Miasta i cytadeli . Wszystko widać jak na dłoni .
Wtorek
Nie odwracając się przyglądam się mapie zamieszczonej przed wyciągiem. Iwonki nie widać . Już dawno powinna tu być, myślę sobie, w ostatniej chwili spoglądam w dół a tam jakieś kolejne dwieście metrów ode mnie już za ostatni zakręt chowa się różowa kurtka . Głowy nie dam ale jadę . Jakieś 150 m za wspomnianym zakrętem niespodzianka. Rozjazd . Po prawej wyciąg ( jedyny z tej strony na Chevalier ) ,a w lewo wąska nartostrada gdzieś na dół . Pytanie, wraca na górę czy ???
Dzień wcześniej żeby tu dojechać musiałem wjechać najpierw na Clot Gauthier i dopiero stamtąd tu.
Naprawdę kawał drogi. Razem dojeżdżamy do wyciągu. Ciśnienie wzrosło 🙂 zostawiam Iwonkę i zasuwam w samych butach ze 100 m w górę do knajpy. Łazienka , piwko i wracam żwawo na dół. Wsiadamy na kanapkę i po chwili słyszymy jak wołają nas koledzy z dołu . Mimo , że wyjechali dużo wcześniej to dopiero teraz tu dojechali . Jak nic jechali tak jak ja wczoraj. Pojechali jednak na dół . Ja zdecydowanie wolę stoki wysoko na szczytach niż płaskie leśne dróżki , więc już się później nie widzieliśmy. Po drodze na Le Vallons przepiękne widoki , wspaniałe stoki .
Dużo miejsca do jeżdżenia poza trasami . Zsiadamy z krzesełek , za nami panorama doliny Serre Chevalier .
Z przodu wreszcie widać w miarę normalnie góry .
Po prawej szczyt Cucumelle
i cudny widok na dolinę w dole. Nie tknięty śnieg , wysokie szczyty
i kuszący Yret.
Zjeżdżamy poniżej Cucumelle, widok wspaniały ale o tym później.
Trasa do Monteir łatwa . Wręcz płaska .
Robimy małe rozeznanie . Spogladam na Yret .
Iwonka jednym spojrzeniem daje mi znać , że już nie dzisiaj. Z żalem rezygnuję ale nie narzekam i tak dała z siebie wszystko dojeżdżając aż tu . Przyjedziemy tu jutro, sama proponuje. Sprawdzamy co gdzie i jak, i Echaiudą do przełęczy gdzie już w dole widać stromy wyciąg Cucumellena – Le Vallons.
Wracamy , słoneczko w twarz , bardzo przyjemnie.
Jeszcze raz w dół , raz ostro w górę i z Vallons
kawał zjazdu na sam dół doliny do wioski de Frejus . Tam knajpka o dumnej nazwie Chalet Hotel Le Pi – Mai w której już wcześniej byłem .
Tak naprawdę to normalna góralska drewniana chata jak w Zakopanem tyle , że ze sporą restauracją i co najważniejsze z toaletą 🙂
Dzwonię do kolegów , okazuje się , że są blisko nas w gondolce , która kończy przy nielubianym przeze mnie wyciągu. Umawiamy się na zupkę w knajpce Grand Alpe .Wypijam kolejne piwko , toaleta i ruszamy dalej. Z niepokojem myślę o tym trzystumetrowym zjeździe w śniegu po pachy , którym zjeżdżałem wcześniej.
Martwię się bo Iwonka nie ma tam żadnych szans , nie zakręci w takim śniegu i na takich muldach,
a dalej droga prowadzi już tylko do wioski Villeneuve. Jest stamtąd wspomniana wcześniej gondolka do miejsca gdzie chcemy się dostać ale mamy już mało czasu na powrót i możemy nie zdążyć na Prorel. Ni z tego ni z owego Pani nagle sama rusza i zjeżdża sobie do wyciągu. Myślę , no ładnie, znów trzeba będzie powtórzyć wszystko od nowa , a pani sobie po prostu go omija i jedzie gdzieś dalej.
Ruszyłem za nią. Przyznam , że nie zauważyłem tego zjazdu, przyznam też że ani specjalnie nie studiowałem mapy , ani jej nie miałem przy sobie. Po kilkuset metrach , pokonaniu wyślizganego , mocno stromego szlaku Iwonce udało się zjechać do tego nieszczęsnego , niebieskiego ale jedynego wiozącego w stronę domu wyciągu. Po pokonaniu przez małżonkę tego odcinka byłem dla niej pełen uznania. Nie dosyć , że zjechała trasa omijająca `ten bardzo trudny odcinek to jeszcze poradziła sobie na oblodzonych stromiznach, i nie darła się na mnie 🙂 w panice. No, no . Jutro powalczymy, pomyślałem. Wzdłuż tej trasy w oddali na tle zielonych wzgórz biegła linia malutkiej gondolki.
Wagoniki jak małe żółte kropelki przesuwały się miejscami zupełnie w poziomie jakby była to trasa widokowa.
Wyciąg Terassa o czym się już wcześniej przekonałem , dał nam od razu po nogach a później wciągnął do połowy góry gdzie już czekał tak nielubiany przeze mnie orczyk. Co było robić ? Jęczałem po drodze ale za to słonko świeciło pięknie, co prawda prosto w oczy ale widoki na górze były wspaniałe. Znowu długi zjazd do dolnego krzesełka Cote Chevalier i na górę.
Ale tu, to już jak u siebie. Koszmarny kawałek miedzy górnymi stacyjkami , który trzeba było pokonywać po płaskim, co dla mnie było istnym koszmarem. Waga robi swoje 🙂 Kląłem na czym świat stoi tego projektanta , któremu zabrakło wyobraźni, żeby zakończyć wyciąg 15 m wyżej. Po drodze mijamy górną stacyjkę La Foret i Combes.
Dalej już łatwiutkim zjazdem prosto do znanej już nam knajpki Grand Alpi. W środku oczywiście nikt na nas nie czeka . Zdziwiony trochę jestem gdyż w pewnym momencie na pewno jechaliśmy jednym wyciągiem jednocześnie, no ale cóż , pozostawię to bez komentarza 🙂 Kolejny raz zamawiamy pyszna serową zupkę , z tartym świetnie rozpuszczającym się serem i grzankami. Porcja wydaje się niewielka ale zupka a po chwili to już krem , świetnie zapycha.
Popijamy piwkiem i zjeżdżamy do kanapki , jedynej drogi na Le Prorel.
Stamtąd ostatni zjazd do stacji przesiadkowej naszej gondolki i nią samą już prosto do domku. Po drodze znów piękny widok na miasteczko i fortyfikacje. Co prawda gondolka czynna do 16.10 ale mimo iż jest dwadzieścia minut później zwozi jeszcze maruderów. Nasi koledzy już wykąpani. Ten wieczór spędziliśmy grzecznie w domu.
Do tego mój osobisty serwisant tak mi zapiął buty , że po kilkunastu sekundach zacząłem przeklinać . Po kilkudziesięciu metrach byłem gotowy krzyczeć , a po kilkuset kolejnych , sam rzuciłem się na śnieg i darłem się . ODPINAJ NATYCHMIAST !!!!. W odpiętych butach dało się jakoś jechać , Nie wiem co się stało, przecież już jeżdżę w nich siódmy sezon. Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku , że przyjechaliśmy tu przyjemnie spędzać czas a tego co się działo tego dnia nie można do tego absolutnie zaliczyć . Zgodnie, bez żalu podjęliśmy decyzję o powrocie i spokojnie wróciliśmy do domu. Zresztą to już taka nasza świecka tradycja , że zwykle w środy na zimowych urlopach odpuszczamy narty i zwiedzamy okolicę . Pogoda tylko pomogła w decyzji. Postanowiliśmy zwiedzić Stare Miasto i pojechać do rzymskich term do Le Monetier, czwartej kolejnej wioski w naszej dolinie.
Po przebraniu się ruszyliśmy na starówkę . Mijając po drodze różne ładne domy szliśmy ulicą cały czas pod górę aż do podnóża starego miasta otoczonego ogromnymi murami obronnymi.
Byłem pewien , że to moja ostatnia droga . O ile latem mogę zasuwać po górkach aż miło, to tu umierałem z wycieńczenia. W oddali z za murów widać było katedrę o dwóch wieżach i piękne kolorowe kamieniczki. Wyjątkowo wąskie za to dosyć wysokie.
Nad całym starym miastem górowała forteca z pomnikiem jakiejś kobiety, pewnie Joanny albo jakieś Marsylianki.
Jakiś francuski esteta wpakował na samej górze tuż obok pomnika wielka antenę radiową, czym skutecznie oszpecił panoramę miasteczka. Jakby nie mógł tego postawić na dowolnej górze czy którymś ze szczytów. Starego miasta broniły bardzo solidne wysokie wielokondygnacyjne mury.
W nich kilka bram wjazdowych. Przed każdą przepaść , przykryta dechami, wcześniej na pewno podnoszony most czy kładka.
Wchodzimy na starówkę zwaną Cite Vauban. Nazwa ta wywodzi się od Sebastiana Vaubana, żyjącego w XVII wieku inżyniera wojskowego, architekta i marszałka Francji. Specjalizował się on w projektowaniu miast-twierdz, które zwykle budował na planie wieloramiennych gwiazd. Starówka jest na liście UNESCO. Wspinamy się po uliczkach, kamieniczki wspaniałe , kolorowe, odróżniające się okiennice i balkony.
Wszystko jakieś miniaturowe. Niewiele tu miejsca, zabudowane wszystko ze ściskiem. Nad nami katedra. Ruszamy w jej kierunku. Po drodze piękny ryneczek . Studnia .
Na ścianach posesji słoneczne zegary , zresztą wszędzie ich tu pełno.
Pod każdą z kamieniczek jeden lub dwa małe sklepiki , niestety w większości zamknięte. Wchodzimy do jednego z pamiątkami. Przed nim wita nas setka a może więcej gwiżdżących świstaków . Jak na bazarku pod Gubałówką. Można zgłupieć , śmiejemy się i wchodzimy. W środku „Bonjour” odzywa się gdzieś z za setek pierdół i uśmiechnięty Francuzik. Szukamy małych , głównie czarno białych grafik z widokami zwiedzanych miasteczek . Kolekcjonujemy je od dawna wraz ze wszelkiego rodzaju dzwonkami, zwożąc je z prawie każdego miejsca , gdzie nas w życiu poniosło. Kupujemy kilka pocztówek i idziemy dalej główną uliczką starówki.
Po bokach kolejne śliczne kamieniczki , część z nich z wejściami mocno poniżej poziomu stromej uliczki.
Samym jej środkiem , wzdłuż całej jej długości biegnie czyściutki rynsztok. Nim w dół wartko spływa krystaliczna woda ze stopionego śniegu .
Aż boje się pomyśleć jak to musiało wyglądać latem przed kilkuset laty . Fuj !!! Ale dzisiaj to co innego. Natrafiamy na kilka starodawnych ale działających studni.
Znajdujemy sklepik z dzwonkami i innymi drobiazgami. Wchodzimy do środka . Okazuje się , że jest tu cała masa ciekawych staroci , pamiątek itp. Taki prawdziwy cukiereczek ,
Mamy wrażenie , że wszystko tu włoskie ale możemy się mylić . W końcu Italia 10 km stąd . Do tego kawiarnia , ścianka z winami, sery, suszone wędliny i taka też szynka. Kilka smaków soli o różnych kolorach smakach i zapachach.
Cała masa włoskich bardzo kolorowych makaronów.
Słodycze , mydełka , porcelana. Czego tu nie ma. Z wejścia kupiliśmy wielki krowi alpejski dzwonek,
bajecznie kolorowy makaron i bardzo eleganckie gruszkowe cukierki dla naszej córeczki. Zrobiliśmy się już trochę głodni więc zasiedliśmy w kawiarni. Dostaliśmy wspaniałe gofry z niespotykanego u nas ciasta . Do tego karmel , jagody, bita śmietana. Wszystko niemożliwie słodkie . Palce lizać. Iwonka zamówiła czekoladę o kawowym smaku . Czekolada była tak gęsta , że łyżeczka nie tonęła, do tego podano ja w eleganckim porcelanowym kubku.
Ja poprzestałem na winie. Posililiśmy się , odpoczęliśmy i do katedry .
Na jej froncie oczywiście zegary. Zwykły i jak zwykle słoneczny . Okazało się później , że Briancon nazywane jest sercem alpejskiego Eldorado zegarów słonecznych . Podobno za ten stan rzeczy odpowiedzialne jest Słońce, które w Briancon gości ponad 300 dni w roku. Wnętrze katedry, jak to w kościele .
Tylko szaro i ciemno ale zauważyłem , że we wszystkich kościołach tak tu jest.
Na suficie oczywiście zegar, ale w poziomie, ciekawe rozwiązanie.
Witraże , obrazy , wota, organy.
Ruszamy dalej . Przed nami druga brama miasteczka, wbudowana w piętrowe koszary.
Wychodzimy rzucić okiem na miasteczko z drugiej, wyższej strony. Zupełnie inny widok , tym bardziej, że stąd już bardzo blisko do fortów okalających miasto .
Stamtąd zapewne piękny widok na cała okolicę i dachy domów ale poprzestajemy na tym , przecież widzieliśmy już wszystko z nartostrady. Zresztą i ciężko i niebezpiecznie. I choć sama forteca w centralnym miasteczku tzw. Fort Du Chateau
jest potężna to zaraz za nią na jeszcze wyższym wzgórzu Font Christiane znajduje się dużo większy fort – Fort des Trois – Tetes.
F)ORT
Połączony z cytadelą kamiennym mostem d’Asfeld .
Do tego po obydwu stronach doliny kolejne dwa forty po lewej Fort des Salettes
zaś po prawej Fort Randouillet ,
w oddali widać kolejny Fort d’Anjou
Idziemy połazić jeszcze po miasteczku.
Pusto tu strasznie , jesteśmy my i może jeszcze kilka osób . Reszta pewnie na nartach. Większość sklepików zamknięta . Postanawiamy , że następnego dnia przyjdziemy tu wieczorem na kolację i zobaczyć to wszystko oświetlone. Znajdujemy drogowskaz do mostu łączącego forty
ale odpuszczamy i zasuwamy do górnej bramy, do autobusu. Musimy się pośpieszyć bo przed nami jeszcze droga na termalne baseny a stamtąd ostatni autobus wraca po 18 tej. Wychodzimy zachodnia bramą , mamy chwilę, autobus dopiero za 10 minut . Robię jeszcze parę fotek fortów i miasteczka.
Podjeżdża autobus. Kupiliśmy bilety i czekamy . Nagle hałas nie z tej ziemi. Nie wiemy kompletnie co się dzieje. Jakby czołgi jechały . Nagle koło nas przejeżdżają ze strasznym hukiem silników trzy wojskowe wozy na gąsienicach . Straszna siła . Aż strach , dreszcz po pleckach przeszedł. Pierwszy raz widziałem w ruchu taki sprzęt. I to wszystko po asfalcie. To te które widzieliśmy na przełęczy jadąc tym g… busem do Briancon. Żałowałem , że nie zrobiłem im zdjęcia. Autobus jeszcze czekał, bo to pętla była 🙂 Nagle jest , kolejna maszyna . Wybiegłem z autobusu i pstryk.
Nie wiedziałem co robić , huk straszny , ziemia się trzęsie. To coś z przyczepą, podwójne na gąsienicach z całkiem sporą prędkością śmignęło koło nas. Byłem pod wrażeniem. Uff !!! To nie był hałas , to był potężny ryk silników.
Jechaliśmy przez wszystkie trzy kolejne wioski narciarskie połączone stokami z Briancon. Po drodze różna ale góralska zabudowa ale mniej efektowna niż u nas na Podhalu. Po przeciwnej stronie doliny, szczyty po których codziennie jeździliśmy. Co jakiś czas wyciąg na górę , gondolki różnego rodzaju. Bardzo ładna czerwona kolejka w Chevalier.
Na rondzie ta sama tylko stara, taki eksponat muzealny jako ozdoba i znak rozpoznawczy mieścinki.
Po półgodzinie podjeżdżamy pod baseny.
Już z daleka widać parę buchającą ze śniegu i ludzi kąpiących się pod gołym niebem.
Budynek nie specjalnie okazały ale… bez wahania wchodzimy.
Kolejki żadnej . Kupujemy bilety , nowe klapki i zasuwamy do szatni. Przy wejściu na basen od razu niespodzianka. Francuzi w ogóle się nie szczypią . W głównym przejściu z szatni na basen , męska toaleta. Żadnych drzwi. Pisuary na wierzchu. Luzik.
Lightowe podejście jakby powiedział jeden z naszych kolegów. Jednak przyznam , że trochę krepujące. Pan sika , obca pani stoi obok. Reszta sobie chodzi . Z drugiej strony można było te pisuary zamontować po prostu po drodze wzdłuż ściany korytarza, co za różnica i po co tyle zachodu z pomieszczeniem łazienki. Wchodzę pierwszy między dwoma murkami. Nagle fotokomórka włącza prysznice, z zaskoczenia atakuje mnie woda z obu stron. Cud , że nie miałem jakiejś elektroniki czy aparatu. Wchodzi żona, ledwo zdążyłem krzyknąć „stój” bo wycieralibyśmy się chyba w papier toaletowy , zresztą bardzo lichej jakości. Ładuję się do wody . O rany 38 ’C , poparzę się ale po chwili ulga , cudownie. W basenie różne atrakcje ale generalnie tak jak w innych tego rodzaju obiektach. Drugi basen na zewnątrz, woda cieplutka , mróz, śnieg dookoła , białe szczyty gór . Wszędzie bulgotki , bardzo dużo , wszyscy leżą w ciepłych bąbelkach aż trudno gdzieś się wkręcić ale jak już się uda to relax jak marzenie. Balsam , na obolałe od całodziennego wysiłku ciała . Szczególną ulgę przynosił mocny strumień gorącej wody na wysokości kostek , łydek i kolan . Wręcz do bólu rozmasowywał miejsca,o których noga pamięta , że była w narciarskim bucie .. i niech mi nikt nie mówi , że on to ma takie buty, że czuje się jak w klapkach , szczególnie przy pierwszym przed sezonowym zakładaniu i tuż po zdjęciu po całodziennej jeździe . Od dziecka jeżdżę na nartach , wydaje mi się , że wiem coś o tym. Widzę kręcące się bez celu dwie starsze panie , każda z nich na pewno pamięta zdobycie Bastylii . W Polsce żadna z osób w tym wieku nie odważyłaby się przyjść na basen . Zwalniam miejsce i zapraszam . Panie dziękują zdumione i pytają skąd jestem . Odpowiadam , że Poland, a one stanowczo , że nie Poland tylko Polonaise z uśmiechem dziękując. Francuska duma, nic po angielsku. Ale to było miłe. Wracamy. W środku kompleksu marmurowe łoża pod lampami promiennikowymi gdzie można się rozgrzać , wysuszyć i poleżeć na ciepłym kamieniu J Dookoła klimat Rzymskich term. Wszystko w formie grot. Trzy obok siebie , każda oświetlona światłem w innym kolorze, Każda kolejno z gorącą , letnią i lodowatą wodą . Zaczyna się od tej najcieplejszej , ho, ho aż ciężko oddychać i po kolei. Wszyscy jednak dzielnie pakują się do tej lodowatej bez względu na wiek . Morsy jakieś 🙂 ? . To, że ja wszedłem to pikuś ale Iwonka ??? no,no zadziwia mnie czasem , nie wiem do końca , czy to odwaga , ciekawość czy jeszcze coś innego.
Pogoda bajka , ani jednej chmurki . Wcześnie lądujemy w gondolce.
Mamy na dziś ambitne plany , więc czasu szkoda. Wypoczęci , po wczorajszym dniu zrelaksowani , ruszamy na Pic De L’Yret. Dziś już zdecydowanie posuwamy aż do wioski Frejus. Nawet szybko nam poszło . Wjeżdżamy na Cucumelle a w zasadzie Le Vallons. Przed nami znowu piękne widoki , nie tknięte stopą ani nartą ludzką zbocza gór , błękit nieba , słoneczko.
Kilku śmiałków na nartach ze spadochronami. Rozpędzają się z góry i z rozpostartą już wcześniej czaszą skaczą w dół.
Fajne , nawet nie wydaje się niebezpieczne. W pięknej scenerii zjeżdżamy do podnóża Yret. Po lewej bardzo stromo ale pięknie . Daleko w dole wyciąg Cucumelle , krótki , nawet nie ma podpórki na narty za to bardzo stromy.
Jedzie się bardzo ostro w górę więc niebo przed nami wydaje się granatowe , do tego poniżej biały śnieg . Efekt piorunujący.
My Japończykom . Oni nam. Sami sobie nawzajem.
W knajpie zestaw tradycyjny , łazienka , piwo, tym razem bez zupki.
Spoglądając na pozostałości na sąsiednim stoliku przez ułamek sekundy pomyślałem , ze trochę szkoda, że nie jesteśmy w grupie ale … z doświadczenie podpowiadało mi , że nikt z naszych nie podniósłby takiego rachunku. Przecież za cenę tej lufki w Carefourze kupi się butelkę. Ten argument zawsze zwala mnie z nóg, :)))))) Walnąłem lufkę i w drogę.
Wjeżdżam z Iwonką orczykiem do gondolki , żeby być pewnym , że zjedzie nią a nie zostanie sama na szczycie gdyby już nie chodziła bo już mocno po czasie. Chodzi . Sam walę na dół nartostradą. Nie mam zdrowia posuwać te kilkadziesiąt metrów pod górkę . Zjeżdżam do stacji w połowie drogi. Na tabliczce informacja, że ostatni zjazd 16,10 jest 16,40 ale jeździ . Uff !!! udało się , nie chciało mi się chodzić na dole po schodach w butach narciarskich dźwigając na plecach narty. Niby blisko ale po co ?
W dali widać ładnie oświetlone mury i kamieniczki .
Od razu rzucają się w oczy mocno podświetlone wieże katedry.
Stajemy przed bramą , wszystko ładnie oświetlone .
Ruszamy w miasteczko . Zdecydowanie nam się podoba.
Ku naszemu zaskoczeniu wkoło puchy .
Po czym ruszyliśmy w stronę mostu d’Asfeld. Nie było go, znaczy , nie był oświetlony , nawet go nie widzieliśmy , nawet nie wiedzieliśmy gdzie się znajduje. Całe stare miasto jest nadal zamieszkane . Górna jego część , czego prawie nie widać jest już normalnym miasteczkiem . Kamienice , niektóre nawet nowoczesne to normalne mieszkania.Trzymają klimat całości i są sprytnie wkomponowane między stare domy. Jednak tu już jest ciemno i nieprzyjemnie . Może dlatego że byliśmy tam po ciemku sami. Nawet obszczekały nas głośno , do tego znienacka jakieś psy. Kilkoma krętymi uliczkami jeżdżą nawet samochody. Widzieliśmy sprytnie ukryte podziemne garaże.
Przemykamy wąskimi uliczkami , czasem mijają nas jakieś cienie , to jacyś miejscowi. Nie czujemy się pewnie w tej części miasteczka. To taka jego ciemna strona. Ogólnie rzecz biorąc miasteczko bardzo ładne , ale jesteśmy mocno rozczarowani . Liczyliśmy , że będzie tętniło życiem . Sklepiki, galerie, restauracje, tłumy ludzi. A tu cisza, Część lokali zamknięta , sklepików też tylko kilka otwartych.
Pusto. Szkoda. Na jednej z garerii z całą masą zdjęć i fotografii w tym oczywiście słonecznych zegarów , przyklejona trochę wyjaśniająca zaistniałą sytuację kartka . Na niej , że galeria będzie czynna dopiero od 16 lutego. Może dopiero wtedy zaczyna się tu sezon, bo ilość knajpek z winem i sklepików świadczy o sporej ilości klientów . A może są tu latem ??? Wracając ładniejszą częścią miasteczka , obeszliśmy mnóstwo ciemnych zakamarków, trafiając na kościół Cordeliers oczywiście z jeszcze jednym zegarem na ścianie i pręgierzem bo chyba tak to sie nazywa.
Ruszyliśmy w stronę wyjścia, spacerując wzdłuż oświetlonych murów
i przechodząc przez kilka bram.
Opuściliśmy starówkę tą położoną najniżej rzucając okiem na potężne fortyfikacje.
i piechotką skierowaliśmy się do hotelu. Po drodze weszliśmy jeszcze do piekarni , pospacerowaliśmy po uliczkach,
minęliśmy znajomą stację benzynową i już po chwili byliśmy w hotelu. Zjedliśmy kolację . Pyszną ziemniaczaną zapiekankę z tartym serem i przyprawami.
Ustaliliśmy z Iwonką , że jutro nie będziemy tracili czasu na dojazd, na nartach na Valoons tylko od razu pojedziemy ski bus’em do Montier . A tam już tylko jednym krzesełkiem do knajpy pod Yret. Pogawędziliśmy z kolegami , rzuciliśmy propozycję wspólnego wyjazdu i lulu. Przed nami ostatni dzień.
Nawet nagrałem te dźwięki. Na górze we trzech ale norma , panorama, fotka , tak , fotka siak. I na dół .
Trasa świetna , znowu można było się rozpędzić . Wreszcie miałem z kim poszaleć. Na całej długości stoku i to na całej długości może sześć , siedem osób i to łącznie z nami .Kilka chwil i już na dole. Wariactwo 🙂
Panorama alp wspaniała.
Piękny dzień, jechałem chyba z sześć razy. Większość z kolegami , ostanie już tylko z jednym. Zastanawiałem się dlaczego tak nie było od początku pobytu ale cóż. Kolejny zjazd w gwałtownych podmuchach wiatru . W górnym odcinku, zwiało na naszych oczach prawie cały śnieg . Zrobiło się ślisko i twardo. No i zawiewało strasznie w twarz ale co tam, warte to było naszego zachodu. Cieszyłem się , że przyjechaliśmy tu autobusem , przynajmniej nie trzeba było wracać po dwóch zjazdach. W doskonałym nastroju zjechałem z kolegą do knajpki gdzie już czekała na nas małżonka z drugim kolegą. Ustaliliśmy, że wjeżdżamy jeszcze raz i walimy prosto na Cucumelle gdzie zaczeka na nas Iwonka, a stamtąd już razem do domu.
Ostatnie spojrzenie na Alpy…..
i Cucumelle w dole
i jazda na zbity pysk :)))) . Wjazd na Cucumelle, znowu granatowo , pięknie,
Le Vallons
Dalej , znanym już zjazdem do Le Pi – Mai ,
toaleta , piwko 🙂 i dalej znaną już trasą . Jeden z kolegów zaczął się robić nerwowy , a to, że późno, że nie zdążymy i takie tam śmieszne pomysły 🙂 Cisnął strasznie ale przecież nie mogłem zostawić Iwonki . Nasz drugi przyjaciel jednak cierpliwie nam towarzyszył , hamując nieco drugiego 🙂 Tak naprawdę nie było paniki gdyż poprzednio byliśmy w tym samym miejscu pół godziny później. Tak więc nielubianym wyciągiem znów dostaliśmy po nogach i do góry . Nagle ….. …. konsternacja. Nasz jedyny , pogięty orczyk, na Clot Gauthier nie działa. No pięknie. Ludzi sporo, nie panikują . Ja też nie bo przecież z każdego miejsca można w najgorszym wypadku zjechać aż na sam dół do jednej z wiosek i dalej ski busem gdzie sie chce. Też nikt nie zostawiłby turystów samych po ciemku na stoku. Wyciągamy mapkę . Niewiele z niej wynika . Jest taki mały orczyk zaraz obok , sporo przy nim ludzi , jedzie co prawda trochę w inną stronę ale decydujemy się. Na górze okazuje się , że wszystko będzie ok. Damy radę. Trochę dłuższą drogą ale koniec końców jesteśmy na Clot Gauthier.
Stąd to już rzut beretem.Raz w dół raz w górę i jesteśmy na Chevaliere, po drodze mijając miejsce gdzie najpierw jakiś czubek wlazł jakoś na skałę , po to tylko żeby zaraz z niej zeszkoczyć . nie wiem czy przeżył ale krwi nie było.
Kolega bardzo panikuje , ostatkiem woli powstrzymuje się przed opuszczeniem nas. Może ma ważne powody 🙂 Dla poprawienia mu nastroju drugi próbuje na różne sposoby sprawdzić sprawność bipera lawinowego do jeżdżenia poza trasami. Na czym też się schodzi 🙂 gdyż jakiś sprytek wymyślił go akurat w nogawce gdy inni mają go wszyty w rękaw kurtki.
Komicznie wyglądał próbując podnosić wysoko nogę z nartą i butem żeby sięgnąć do czujnika. Szybciutko zjechaliśmy pod Prorel . Ostatni raz w górę i …. kolega przestał się śpieszyć . Dziwne :)))) Minęliśmy świeżo osuniętą lawinę
, nie wspominałem wcześniej o zagrożeniu 3 i 4 stopnia na prawie wszystkich stokach. A kilku desperatów , powiedziałbym samobójców też parę razy widzieliśmy poza trasami . No bo po co włazić dwie godziny a czasem cały dzień gdzieś w okolice szczytu , żeby zjechać w dół w półtorej minuty do tego igrając ze śmiercią.
Ale wracam do tematu . Iwonka z kolegami ruszyła w górę do gondolki
Ja pojechałem nartostradą . Chciałem ostatni raz spojrzeć z góry na puchowe pagórki , doliny Briancon, forty i Stare Miasto . Zrobiłem ostatnie zdjęcia
i zjechałem do gondolki.
Przez cały tydzień chciałem zrobić zdjęcie maszynowni i tych wszystkich urządzeń które napędzają tę całą maszynerię wciągającą nas na górę . Każdego dnia odkładałem to na jutro, bo zawsze targałem narty, a dziś właśnie ktoś ……. zgasił światło. Pech . Zjechałem do hotelu i po jakimś czasie już wykąpany przywitałem całe towarzystwo. To był ostatni ale jakże udany dzień naszej wyprawy na narty do Briancon . Do tego jedyny spędzony wspólnie , przynajmniej z kolegami z naszego pokoju. Mocno poprawił mi się nastrój. Tak miało być , po to tu przyjechaliśmy. Sami z Iwonka nie musieliśmy się tłuc półtorej doby w autokarze, jedynym „ za” , było to , że jedziemy w grupie znajomych . No cóż , to akurat nie wyszło. Ale sam pobyt wspominamy dobrze , zmieniliśmy zdanie i o górach i hotelu . Pewnie chętnie przyjechalibyśmy tu po raz kolejny ale już na innych zasadach , może w zmienionym nieco gronie, do tego samolotem albo w ostateczności pociągiem.
Była dziewiąta. Mimo to busa nie było , więc po co był ten pośpiech . Nie rozmawiałem z naszą rezydentką przez telefon i to jej szczęście gdyż kolega mający z nią kontakt był mocno powściągliwy w wyrażaniu opinii. Dzwoniąc do niej od czasu do czasu przekazywał nam przez dwie godziny śmieszne informacje typu : bus już jedzie. bus stoi w korku, bus natrafił na wypadek w tunelu, nie wiadomo dlaczego nie ma busa , wszyscy od ósmej ( Ha, Ha na pewno nie ) czekają na nas przy sklepie w autokarze, bus już jedzie i takie tam głupoty. Siedzieliśmy w tej recepcji na walizkach do jedenastej gdy gruchnęła wreszcie pewna wiadomość , że BUS BĘDZIE ZA GODZINĘ 🙂.
Bez pośpiechu puściliśmy się uliczkami w stronę mostu.
Po kilkunastu minutach ukazał się w całej krasie
Pod nim przepaść a w niej płynąca rzeczka lub strumień , nie było widać co to jest ale słychać było głośny szum , podobno nazywa się La Durance.
do tego z opisem historycznym i projektem budowy.
Doszliśmy już prawie do końca gdy zadzwonił telefon. Bus przyjechał. Wściekli ździebko ruszyliśmy piechotą do hotelu po drodze rzucając jeszcze okiem na arkady.
Przeszliśmy między nowymi kamienicami
i ulicą niejakiego Jana Aspiranta
rozglądając i przeglądając się na zakrętach 🙂
wzdłuż murów udaliśmy się do wyjścia
Ostatnie spojrzenie na stare Briancon
i po dziesięciu minutach byliśmy z powrotem. Niestety , ku naszemu zdumieniu i wściekłości mojej żony czekał już na nas ten sam rozklekotany Transit.
Biuro i Pani Ewa się nie spisali, za nic nas mieli . Zrobiłem kilka zdjęć tego trupa. Sznurki , druty, pęknięta szyba , no po prostu gruz.
To się absolutnie nie nadawało do bezpiecznej jazdy. W Polsce przy pierwszej kontroli natychmiast straciłby dowód rejestracyjny.
Co było robić ? Zapakowaliśmy się jak śledzie i ruszyliśmy . Nasz mistrz kierownicy miał tym razem działającą , przypiętą do czegoś tam gumką do włosów nawigację , miał też dobry humor i chęci. Wiózł nas po bardzo krętych drogach momentami bardzo niebezpiecznych.
Pogoda na szczęście dopisała . Ściśnięci znowu do granic możliwości podziwialiśmy, może nie z trwogą ale z mieszanymi uczuciami jakie piękne widoki mamy dookoła i jaką trasę pokonaliśmy poprzednio po ciemku na łańcuchach . Cud , że żyjemy. Zaraz potem przejechaliśmy przez ładne tunele i umocnione skarpy.
nie obyło się mimo nawigacji bez zawracania. Ale jakoś się udało . Nie obyło się też bez nerwów , naszych i kierowcy gdyż Pani Ewa raz po raz podawała jakieś sprzeczne informacje dotyczące miejsca postoju autokaru. Wreszcie po godzince dojechaliśmy do tunelu Traforo del Frejus , trzynaście kilometrów , drogi jak diabli – przejazd 60 € .
Tunel przekopano pod tym masywem
Sopelki
Nie wiem dokładnie ale przed jego otwarciem , podróż z jednego jego końca na drugi i to po szczytach, przepaściach i innych serpentynach trwała zapewne pół dnia , jak nic. Jeśli w ogóle istniała taka droga. Zresztą były tam jakieś bardzo stare fortyfikacje ale nie mające nic wspólnego z tunelem, może pilnowały doliny, rzeki czy innego przejścia przez góry .
Już przed samym tunelem okazało się sądząc z jego rozmowy przez telefon z „pożal się Boże rezydentką” , że jest coś nie tak i , że on nie będzie dokładał ze swoich , i że cieszy się , że jedzie z normalnymi ludźmi bo inni to by go zlinczowali Po czym użył kilka razy wyrazów na k…. tłumacząc jej , żeby go nie denerwowała , i że aż musi przy poważnych ludziach przeklinać. Na szczęście po chwili zupełnie przypadkiem zadzwoniła jego żona i trochę złagodniał. Nam już było wszystko jedno . Już było tak blisko , że wyobrażałem sobie jak robię zapasy wina , serów i innych francuskich delikatesów po czym rozsiadam się w autokarze i czym prędzej do …. domku. Nie … nie, nie dane nam było . Pani Ewa zadzwoniła do naszego mistrza i bez ceregeli oznajmiła mu , że autokar odjechał już z pod sklepu i czeka dwadzieścia kilometrów dalej na autostradowym parkingu. Tego było już za wiele. Krew mnie zalała , resztę grupy i kierowcę też . Miał być wyjazd o ósmej , tak ? Mieliśmy jechać godzinę , tak ? Miał być inny bus , tak ? Mieliśmy zrobić zakupy , tak ? Wszystko miało być normalnie , tak ? Przechwyciliśmy ten nasz autokar na jakimś zasranym parkingu. Ostro potraktowaliśmy Panią Ewę. Wchodząc do autokaru przejechałem się jeszcze po kilku Wielkopolanach , odpierając atak na nas , że oni już tu tyle czekają. Byłem gotowy wytłumaczyć gościom dosadnie co myślę o tym wszystkim i o nich również.
Teraz już tylko do Łodzi, tam szybciutko wysiedli kolejni i już po niecałych dwóch godzinach, wjechaliśmy do Warszawy tłumacząc kierowcom , którędy mają jechać , z poprawką na gabaryty i wagę autokaru. Poszło gładko . Stanęliśmy pod Pałacem . Minęło 30 godzin od wymeldowania się z hotelu. Paranoja.